Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

mam w głowie. Gdy nadejdzie Tytus — znasz go — wpuść do mnie.
Służący prawie w tejże chwili oznajmił pana Tytusa. Brysia się roześmiała.
Loiska przybrała minę poważną; Tytus wchodził z miną protekcyonalną, pańską i chłodną.
— Stawiam się na rozkazy — rzekł, zabierając miejsce, które przed chwilą pułkownik opuścił. — Domyślam się nawet, dlaczego zostałem powołany.
— Ażeby dostać burę — odpowiedziała żywo Loiska. — Jakżeś mi pan mógł starostę pierwszy raz do domu o tej godzinie przyprowadzić?
— Spodziewałem się za to podziękowania, nie bury — rzekł obojętnie Tytus.
— Ale to do niczego niepodobne — przerwała z udanym gniewem pani. — Jakie mieć będzie wyobrażenie o mnie...
— Jak najlepsze — mówił Tytus, gniewu i wymówek wcale nie biorąc do serca. — Widzisz, kochana pani, je connais mon monde. Przyniosłem jej klejnot, który mi się z rąk wyślizgnął i jutro możeby się dostał innej, bo mu nadzwyczaj pilno pójść w niewolę. Pani go już masz.
Loiska zdawała się uspokojoną.
— Cóż dalej? — zapytała.
— To już od kunsztu pani i od jej własnych starań zależeć będzie — rzekł Tytus. — Chłopak jest tak miękki, że w jej rączkach da się ulepić... na co go przeznaczysz.
Z tonu i toku, jaki przybrała rozmowa, pani Loiska wcale nie zdawała się rada. Raziło ją, że Tytus nadawał sobie i poufałość, do której nie miał pra-