Obok izby w alkierzu, do którego przez otwarte drzwi wkradało się trochę światła, leżała blada... dwunastoletnia może dzieweczka, twarzą zwrócona ku pierwszej izbie i ogniowi. Oczy jej wielkie, czarne, błyszczące życiem rozbudzonem gorączkowo, pięknej twarzyczce dziecka nadawały wyraz dziwny, uderzający. Oczy jej mówiły więcej, niżeli wiek tłómaczył — dojrzałość przedwczesna, złowroga, która przeraża matki i każe wątpić o przyszłości, patrzała z twarzy dziecięcia.
Dwie kobiety, siedzące w pierwszej izbie z jakąś robotą w rękach, więcej się przysłuchiwały wyciu wiatru, szelestowi gałęzi i opadających liści, szumom burzy.. więcej spoglądały w ciemności... niż myślały o pracy, co im z dłoni wypadała... Były smutne, pogrążone... jakby wyczekiwały czegoś i obawiały się razem.
Starsza z nich mogła mieć lat czterdzieści, ale z twarzy więcej niż czterdziestoletnie cierpienie patrzało. Była to kobieta blada, wychudła, znękana bardzo, z wyrazem cierpienia i dobroci na twarzy... z rezygnacyą boleści, w której już iskry nadziei nie było. Włos jej posiwiał przed czasem, oczy miała zapadłe, zmarszczkami wczesnemi okryte czoło i policzki; powieki zaczerwienione i nabrzękłe. Nędza, niewygody, troska, przygnębiły ją, ale nie rozdrażniły przeciwko światu i ludziom, zdawała się pobożnie znosić, co Bóg zesłał na nią, nie buntując się przeciwko Niemu.
Lice młodszej niewiasty, jak pierwsza w skromne bardzo suknie przybranej, było całym poematem — rzadko taka piękność spotyka się pod ubogą strzechą... Świetne kwiaty zwykły wystrzelać po cieplarniach, a jasne twarze wśród zbytków i dostatku. Trafiają się czasem, jakby na urągowisko nędzy, a na utrudnienie życia, twarze wdzięczne i w sukmanach, pełne wyrazu i uroku tęsknego, czasem klasycznej piękności; rzadko jednak wykwitnie coś tak majestatycznie, zwycięsko jaśniejącego, jak postać owej młodej dziewczyny... W biednej swej starej sukience zdawała się przebraną królową. Twarz jej nietylko była piękną, nietylko szlachetną, ale uderzała wyrazem energii, siły, poczucia własnej potęgi... i jakiejś dumy zwycięskiej, która się nędzy ugiąć nie dała.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.