bnostki rozrzucone, pozostałości lepszych czasów... kazały się domyślać innego bytu...
Stół, kanapka, para krzeseł, dywanik, poprzybijane do ściany obrazki, medaliony i sylwetki, należały jakby do innej, bezpowrotnie ubiegłej życia epoki.
Na stole zgaszona prawie przez oszczędność świeca oprawiona była w lichtarz niegdyś może wyzłacany — dziś mosiężny, wytarty, ale wytworniejszego kształtu.
O ile przy niedostatku takim porządku i czystości być może, zachowano je, ale zarazem widać było, że rozbitki obozowały tu z konieczności, wyglądając może lepszych lub przynajmniej innych losów.
Z za drzwi do alkierza czarne oczy bladej dziewczynki patrzyły jak w tęczę w tę piękną twarz smutnej niewiasty, jakby zdrętwiałej od zwątpienia, patrzyły, niby chcąc coś wyczytać... długo, aż z powiek potoczyła się łza na posłanie... której nikt nie widział...
I ta łza cicha dowodziła przedwczesnej dziecięcia dojrzałości, które już boleść ukrywać umiało, aby jej nie dodawać ukochanym.
— Moja matuniu — odezwała się, przerywając długie milczenie i jakby budząc się ze snu, młoda kobieta — dziś... a już to on chyba nie przyjdzie...
— Kto? — spytała, udając nieco zdziwienie, starsza.
— On...
Nazwana matką kobieta starsza podniosła głowę z wyrazem politowania.
— Dziecko ty moje — rzekła — dziecko moje kochane, dlaczego myślisz o tem...? czemu cię to niepokoi? Przyjdzie, nie, cóż cię to ma tak bardzo obchodzić... Prędzej, później nie nadejdzie wcale...
— Siedzimy tak same zawsze, tak smutne... cóż dziwnego, że mi tam trochę tęskno... za ludźmi...
— Do samotności, do smutku przywyknąć nam potrzeba, moja Helo — odezwała się starsza. — O! przywabić do siebie ludzi nigdy ci z twoją twarzyczką nie