ostrzegał magistrat, łajał pochwyconych a podejrzanych o spiski... ale po chwili ułagadzał się... miarkował, pochlebiał i sądził, że tą kombinacyą teroryzmu i dobroci ująć i rozbroić potrafi. Baczniejszych jednak oczu ujść nie mogły schadzki liczne po koszarach, w domach prywatnych... na Dunaju... i pewne uśmiechy młodzieży, jakby tylko wyczekującej rozkazu...
Pierwsze dnie Wielkiego tygodnia spłynęły na pozór w niezakłóconym niczem spokoju. Napływ wielki ludu w ulicach przypisywać było można nabożeństwu, które w tych dniach skupiało zawsze tłumy po kościołach. Nie łudzili się wszakże Rosyanie, czuli, że jakieś niebezpieczeństwo grozić im może, warty podwojone były wszędzie... pilność wielka... ale najbystrzejsze oko obcego w głąb tego społeczeństwa zstąpić nie mogło, ani z powierzchowni jego uczuć wyczytać. Igelström sypiał nierozebrany, działa stały powytaczane u odwachów, szpiegi się kręciły, łapały ogony plotek urwane... choć z nich dowiedzieć się tylko było można, że coś istniało. Gdzie i co? żaden Rosyanin nie zgadywał.
Gdy pomimo obaw tych do środy w nocy spokojnie było i cicho, a najmniejsza oznaka przygotowań groźnych pochwycić się nie dała, myślał ambasador, że wzburzone umysły powoli same odzyskują równowagę. Rachowano na polską lekkomyślność... śmiano się już nawet po cichu z raportów niedorzecznych.
Igelström opowiadał w zamku, jak kazał do siebie wezwać pewnego majstra szewskiego, jak go zbeształ za to, że śmiał się znajdować na jakiejś tajemnej naradzie osób podejrzanych... a potem się okazało, że niewinny, poczciwy mieszczanin, umyślnie to był uczynił tylko, aby natychmiast zdać raport jenerałowi! Dodawał Igelström, że go potem likierem upoił, załagodził i całkiem dla siebie pozyskał.
— Z nimi to tylko trzeba umieć sobie postąpić! — mówił z uśmiechem przed hetmanem Ożarowskim. — Wy, panowie, tego taktu nie macie.
Było to we środę wieczorem.
We czwartek nad ranem spało jeszcze miasto, gdy głuche zdala gdzieś ozwały się działa... jakby na sygnał trwogi... w ulicach ruch powstał niezrozumiały... niby
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.