Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

Czułam, że szaleję, a chciałam już tylko umrzeć.
Czwartego dnia wpadł wedle zwyczaju, ale gniewny, wściekły, chłodny — grożąc mi... zaledwie przemówił słów kilka i, odwołany natychmiast, odejść musiał... Znalazłszy mnie znękaną i osłabłą, śmiał się i znowu wyszydzał.
Bezskutecznie, nie wiem już jakimi wyrazy, zaprzysięgłam mu, że się głodem umorzę, jeśli mnie nie wypuści.
— Głodem — odparł, wychodząc — nie! zawołam ludzi i wleję ci bulion w gardło, moja panno... Cały ten opór głupi przychodzi za późno — dodał — byłaś, jesteś i będziesz moją...
Było to ostatnie widzenie się nasze.
Zdrzemnięta w nocy, obudziłam się nad ranem, słysząc dalekie strzały i wrzawę i chrzęst broni w dziedzińcu; żołdactwo krzyczało, biegało... wydawano rozkazy wśród powszechnego popłochu... Nie mogłam domyślić się, ani zrozumieć, co się stało, czułam tylko, że jakiś nadzwyczajny wypadek zamieszał codzienny porządek. Uderzono w dzwony, serce mi biło. Zdala od ulicy dolatywały to głosy Rosyan, to wołania naszego ludu... potem znów martwa cisza oczekiwania. Ja sama, zamknięta, zapomniana może, nie wiedziałam, jaki los mnie czeka. Nadzieja wstępowała w serce. Ubrawszy się prędko, dopadłam wreszcie drzwi, myśl mi przyszła, że mogą dom podpalić, a wówczas ja żywcem w nim spłonę. Wstrząsnęłam silnie drzwiami, nikt się nie odzywał w korytarzu... poczułam, że zamek nie był mocny, rozpacz mi sił dodała, a całej mocy porwałam, mocowałam się, kalecząc do krwi, i wreszcie udało mi się oderwać zamek, otworzyć.
Było to już nad wieczorem. Wypadłam na korytarze, nie było w nich nikogo, poczęłam biegnąć zdyszana w stronę, z której mnie dochodziły głosy od ulicy, ale drugie drzwi zabite zaparły drogę.
W tej chwili, kiedym się do nich zbliżyła, garść uciekającego obcego żołdactwa wyparła je, wpadała do domu, mrok już był na dziedzińcu. Przelękli, cisnęli się, tłoczyli, padali, a ostatni z nich miał już wrota te za sobą i za mną zatrzasnąć, gdym, dobywając odwagi