Po dniach tryumfu i radości, szły dnie pracy bez spoczynku... wszystko było do zrobienia, do stracenia nie miano chwili. Nadeszła wielka uroczystość chrześcijańska i narodowa razem... miasto oblokło się powagą. Chociaż oczekiwano posiłków, choć nadciągały wojska, choć obiecywano Kościuszkę — lud, który zwyciężył, musiał się mieć na baczności. Straże pilnowały zamku i struchlałego króla, wyglądającego odsieczy, musiały strzedz więzień i czujne mieć oko na powiew zdrady... Czynność nadzwyczajna panowała w mieście, umysły zajęte były tylko ocaleniem kraju... wobec jego sprawy, wszystkie małe, ludzkie, chwilowe troski ginęły.
Ale w domach, z których okien wczoraj jeszcze z pogardą spoglądano na ulicę, w tych pałacach, co się na rozcież otwierały dla duchów z nad Newy — panowała trwoga nie do opisania... Obawiano się tej straszliwej sprawiedliwości ludu, która nie wywodzi sprawy długo, nie rozpoznaje stopnia winy, ale wszystkich wiedzie pod miecz w chwili roznamiętnienia. Jedni wymykali się powoli z miasta, drudzy, nie mogąc już tego uczynić, drżeli na każdy szczęk broni i głośniejszy okrzyk u bramy. Wiedziano o aresztowaniu tych, których głos publiczny napiętnował od dawna — trwoga blada padała na mniej winnych czynem, choć w sumieniu — równie karygodnych. Ci, co stali na rozdrożu między niepoczciwością a cnotą, powoli zwracali się ku niej, żałując milszej drogi kwiecistej, którą porzucić musieli. Osłupienie nie dozwalało jawnie i nagle przejść na stronę zwycięzców, wstyd hamował, choć strach popychał. Spodziewano się wreszcie... może... odwetu Rosyan, rachowano na Prusaków, na Imperatorową, na wszystkie niespodzianki losu... i, drżąc cicho, czekano za zamkniętemi drzwiami jutra.
A w ulicach grzmiały za głośno okrzyki swobody... Stawiano gorączkowo szubienice, lud przewodził. Biada temu grodowi, gdzie ten lud poczciwy, ale namiętny, szlachetny, ale ślepy i jak dziecko wrażliwy, dający uwieść się słowu, omamić uczuciu, zapanuje losem... tam niema przyszłości, bo ten, co pchnął tłumy, powstrzymać ich nie potrafi.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.
LI.