Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/153

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wszakżebym ja — mówiła Babska, wahając się — mogła pójść do nich, zobaczyć się z nią?
— Nie wiem, nie wiem — przerwała starościna — one tu stały wprawdzie... ale ja ich... tak jak nie znałam... nie miałyśmy z sobą żadnych stosunków — więc objaśnić nie potrafię..
— Obarczona podobno rodziną — ciągnęła dalej Babska — bez żadnego sposobu do życia... dwie córki, jedna dorosła, druga mała i chora, słyszę, niebezpiecznie.
— Ale ja nie wiem, nie wiem — przebąknęła starościna, a potem dodała:
— Jabym wam tam iść nie bardzo życzyła.
— A to czemu?
— Starsza córka jakaś szalona, niespełna rozumu... i dziwnie się jakoś prowadzi. Słyszę, w czasie tych dni latała jak waryatka po ulicach z karabinem, wśród czeladzi, rozmamana... jak oostatnia jaka... Zresztą, oni sobie rady dają... są inni ubodzy...
— Co ty mówisz? — przerwała Babska niespokojnie — ta dziewczyna! starsza? latała po ulicach? ale to nie może być!
— O! i bardzo może — zawołała starościna — bo nawet kulą ranna w ramię, to wiem, w całym domu plotek o tem pełno...
I zamilkła.
— A gdzież one mieszkają? — zapytała Babska.
— Tu, na drugiem piętrze, nade mną.
Chciała starościna dopytać się jeszcze, czy Babska pójdzie do Ksawerowej, ale ta zwróciła rozmowę, westchnąwszy, i pożegnawszy się chłodno, pośpiesznie odeszła.




LII.

Wieczorem w Wielką Sobotę, gdy dzwony stolicy biły na Zmartwychwstanie Chrystusa i narodu, a tłumy przeciągały przez ulice oświecone, w domu przy Bielańskiej cisza panowała głęboka.
Na pierwszem piętrze jenerał Puzonów z zaciętemi usty, z brwią namarszczoną leżał, słuchając dzwonów,