kichś... Rozłożone ognisko, przy którem stała straż, oświecało tę scenę.
W czarnych otworach okien zrujnowanego domu, porozdzieranych wystrzałami, gdzieniegdzie kołysała się reszta ramy ze szczękiem szkła i szmat podartej firanki. Żywej teraz duszy nie było w tym pałacu, który niedawno panował Warszawie i posyłał na zamek królowi rozkazy.
Kobiety, spojrzawszy ledwie na świeżą ruinę, wcisnęły się do kościoła, wmieszały się w tłum i znikły w nim.
W kilka godzin potem, po rezurekcyi, gdy wszyscy wrócili z kościołów, w pałacu księcia wojewody wszystko usypiało, bramy były pozamykane, w oknach nie widać światła, służba odeszła do suteren. W podwórzu tylko wartownicy i stróże przechadzali się, gwarząc o wczorajszych wypadkach.
Wtem ze skrzydła prawego, które zajmował książę wojewoda, przesunęło się światło przez cały szereg komnat, których okna czarne na dziedziniec wychodziły, i znikło w przeciwnym końcu, zajmowanym przez ks. wojewodzinę.
Księżna modliła się jeszcze przy klęczniku... gdy lekko zapukano do drzwi sypialni... Odwróciła głowę przelękła, gdyż o tej godzinie niezwykłej wojewoda nie przychodził nigdy... a on tylko mógł się tak oznajmić... W istocie książę wojewoda w czarnej sukni, z lampką w ręku, pokazał się na progu.
Nic nie mówiąc, światło postawił na stoliku.
— Przepraszam za spóźnione odwiedziny — rzekł — ale mam do pomówienia z waszą książęcą mością.
— Wprzódy z Bogiem — odparła kobieta śmiało — skończę modlitwę.
Książę skłonił głowę, stał i czekał.
Po chwilce księżna, uderzywszy się w piersi, wstała z klęcznika i poważnie a spokojnie postąpiła ku środkowi pokoju.