Mężczyzna, który był wszedł i zrzucił z siebie obmokły płaszcz na ławę, stojącą przy progu, nieśmiało dosyć posunął się do środka izdebki.
Hela pobiegła zapalić świecę, stojącą na stole. Starsza powitała go milcząco.
— Mój Boże — począł przybyły — cóż to za wieczór jesienny burzliwy, zimny, słotny... a panie tu tak same siedzicie? Tak mi się żal zrobiło, że choć może niepotrzebny przyszedłem. Gdybym wam mógł w czem posłużyć, choćby do porąbania gałęzi...
W tej chwili zapalone światło dało lepiej rozpoznać gościa, który, czapkę trzymając w ręku, strwożony jakoś, nieśmiały stał w środku, rozglądając się dokoła.
Był to mężczyzna już nie bardzo młody, lat dobrze średnich, wzrostu miernego, twarzy zżółkłej i opalonej, jakby nie naszem słońcem, dokoła której długie, nieopudrowane spadały włosy, wstążką tylko czarną z tyłu związane.
Rysy jego twarzy nie były piękne, na pierwszy rzut oka nie wydawały się znaczące, dopiero dłuższe pożycie uczyło w nich czytać i zwolna rozjaśniało blask ich i majestat. Usta dość duże, nos nieco zadarty, broda tępo ucięta, oczy małe, czoło szerokie i wypogodzone składały się na całość niemal pospolitą, ale wyraz twarzy tchnął powagą, spokojem i dobrocią. Było to oblicze, jakich w kraju naszym tysiące się spotyka, typ dobitnie nasz, swojski — ale wyniesiony jakąś siłą wewnętrzną do nadzwyczajnej potęgi. Zgadnąć było trudno, co mu dawało ten blask niezwykły i to opromienienie — miał w sobie tę niepochwyconą tajemnicę i urok, jakiemi czasem najzwyczajniejsze rysy ozłaca uczucie i idea, które niem władną... Kto go raz widział, ten wzrok mimowolnie zwracał nań, szukając słowa zagadki, jaką była fizyognomia tego niepozornego a niepospolitego człowieka.
Ubiór jego prosty nie odznaczał się niczem — miał na sobie rodzaj węgierki szarej krojem nieco żołnierskim, z zielonymi sznurkami i długie czarne buty do kolan.