Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.

w jego oku szklistem, spoglądał długo, potem, myśląc, przeszedł po pokoju... ręce załamał.
— Kobieto! — zawołał, stając przed nią, głosem ponurym — tyś mnie zrobiła zabójcą! tyś spokojne życie moje zmieniła na długą męczarnię... tak.... ale i ty nie jesteś winna! Jam winien, żem złamał śluby, Bóg się pomścił. Ciężyło coś na tym rodzie, który we mnie ostatnim miał zagasnąć. Małżeństwo było świętokradzkiem. Winnaś i niewinna, jam występny i szalony... Pocom cię brał płaczącą, wiedząc, że serca mieć nie będę — zamknąłem cię, stałaś się ofiarą, a ja katem. Ale trzeba dopić kielich do dna, nie mogę pozwolić, aby na mnie ostatnim to imię okryło się plamą... dość, że je całun okryje... nie pozwolę, ażeby ludzie wskazywali palcem to dziecię i mówili, urągając po cichu: to dziecko wiarołomnej kobiety — i dodali może: a mąż był zabójcą.
Roześmiał się dziko.
— Nie! ona żyć nie powinna.
— Ona żyć będzie! — zawołała księżna. — Plama! ta plama na mnie! ja ją zmyję pokutą, łzami, śmiercią, jeżeli potrzeba... ale dziecię moje... ono żyć będzie.
Wojewoda stał, patrzał, słuchał.
— Już jeden ten cień zbroczony chodzi za mną... — rzekł po chwili — widzę go... czuję... śni mi się, gdy bezbronnnemu w obnażone piersi wbiłem sztylet... z tą raną krwawą, uśmiechający się, chodzi za mną, prosząc przebaczenia... tyle lat... stoi nad łożem mojem, z piersią, po której struga krwi płynie. Nie! — nie chcę starej dłoni znów broczyć krwią... jeszcze krwią... dosyć... Ale nie zniosę, by mi hańbą plwano w oczy... by posądzenie nawet padło na tę, która nosi imię moje.
Przebłagałaś mnie, niech żyje... mam litość nad występnem macierzyństwem twojem... lecz więcej jej widzieć nie będziesz.
Nie chcę się mścić, chciałbym módz ci przebaczyć... Możesz jej okupić życie.
— Czem? mów! — zawołała wojewodzina.
Książę wziął krucyfiks ze stolika.
— Przysiąż mi na rany Tego, który dziś zmartwych-