Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

Helena, wzdrygnąwszy się, cofnęła, zakrywając oczy.
— O! to kłamstwo — zawołała — ta kobieta fałszem jest cała... Człowiek, co mógł tak postąpić, jak on, nie może tego powiedzieć, co on przyrzeka. To być nie może.
— A gdyby tak było?
— Gdyby tak było! — powtórzyła Helena — naówczas, zmuszona pójść do ołtarza, poszłabym naprzód do ślubu, a nazajutrz z karabinem do obozu... aby zginąć...
Nastąpiło długie milczenie.
— Dlatego, że mnie podstęp i zdrada oddały w jego ręce, mam na tortury całego życia być skazana z człowiekiem, którym pogardzam? Ślub wraca mi cześć — ale mi nie odbierze wspomnienia upokarzającego... dzielącego nas... na wieki.
Wdowa podała jej pierścień.
— Oto masz pierścień na znak od niego, iż słowa swego gotów jest dotrzymać, skoro tylko będzie mógł się jawnie pokazać.
Helena wzięła pierścień, popatrzyła nań dziko, oczy jej zajaśniały.
— Niech się tak stanie... dobrze — rzekła — gotowam... Cześć dla kobiety — skarb najwyższy... potem... zobaczymy... uczynię, co serce natchnie...
— Ale ty nas nie opuścisz!
— Dopóki, dopóki tylko będę mogła! — odpowiedziała Helena smutnie — ale miejcie litość nade mną! Ja tu żyć nie mogę! dla mnie to życie będzie męczarnią... a śmierć za ojczyznę!...




LVIII.

Nigdy może stolica nie była tak rozgorączkowana, nie żyła takim zapałem i ogniem, jak w dniach, które dzieliły od wybuchu powstania zbliżenie się wojsk polskich z Kościuszką pod Warszawę. Napływ ludzi ze wszystkich prowincyi był ogromny, gotowość do ofiar niezmierna, wrzały umysły, serca otwierały się nadziejom. Co chwila odtąd pomyślne nadchodziły wieści, codzień ktoś od obozu i naczelnika przybywał. W mieście wrza-