Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/190

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bardzo wierzę — odezwała się wdowa — ale pani jesteś nam nieznajomą... Helena chora, a ja jej wyjść nie pozwolę.
— I ja nie pójdę — dodała Helena — stanowczo mówię pani — nie pójdę.
Przybyłej jejmości zaiskrzyły się oczy, zaśmiała się sucho, złośliwie.
— Ale bardzo dobrze! ale mniejsza o to! jak panie chcą! mnie o to nie idzie bynajmniej... robiłam łaskę, ofiarowując pośrednictwo... Jeśli się na tem dużo, dużo, dużo straci... cóż mnie to może obchodzić... A straci się, to pewna, tyle tylko mówię... straci!
Chciała odejść niby i zwróciła się, powtarzając jeszcze:
— Dobranoc... jak wola.
Potem od progu jeszcze zawołała:
— Daję chwilę do namysłu!
— Nie mogę wyjść!
— Nie pozwolę jej wychodzić! — odpowiedziała Ksawerowa.
— Ale to jest śmieszne... słowo daję... śmieszne... więc żegnam — powtórzyła jeszcze kobieta.
— Żegnamy panią.
— Dobranoc... jak wola...
— Dobranoc...
Tak się jej ledwie pozbyły. Z niecierpliwością zbiegała ze schodów, zatrzymując się parę razy, jakby czekała, czy za nią nie gonią, jakby sama powrócić chciała... aż w końcu, pomrukując coś gniewna, zeszła na pierwsze piętro.
Dziwnym wypadkiem starościna, która we dnie wychodzić się obawiała, właśnie tę chwilę wieczorną obrała dla wymknięcia się z domu. Okryta czarnym kwefikiem, wysuwała się ostrożnie z bramy tak, że wysłanka krok w krok szła tuż za nią. Zeszły razem ze schodów, do bramy, w ulicę... Traf chciał też, by się obie w jedną skierowały potem stronę, ale zaledwie kilka kroków starościna postąpiła ku Tłomackiemu, gdy dwóch silnych ludzi rzuciło się na nią z obu stron, jeden z nich usta jej chustką zatulił i, niosąc na rękach, popędzili z nią do powozu, stojącego na rogu ulicy. Tu rzucili ją