poweselał na krótko, ale jak to szczęście nie trwa na świecie, mąż znowu chorzeć mi zaczął...
Doktorowie radzili, lekami go zlewali, ale jakby śmierć połknął, schnął biedak coraz bardziej, nic go wyratować nie mogło, zmarł, zostawiając nas troje na łasce Boga, prawie bez grosza, bez przyjaciół i rodziny... sieroty...
Z pomocą poczciwej Heli, która się wcześnie pracować nauczyła, przeżyłyśmy kilka lat w mieście — ale nam szło z dnia na dzień ciężej a ciężej. Julka zaczęła mi blednąc, chorzeć, kaszleć, lekarze kazali ją koniecznie wywieźć na wiejskie powietrze.
Krewny Ks. Marszałka dał nam to schronienie na wsi. Poczciwy pan robił to z najlepszego serca, ale widać nigdy w tym majątku nie bywał, ani znał go, ani wiedział, jaki nam tu łaska rządcy przytułek wydzieli. Przyjechałyśmy, przyjęto nas pogardliwie, a wyznaczono oto tę pustkę zniszczoną, w której od lat wielu nikt nie mieszkał... a ja ledwie miałam za co poszyć i oblepić, aby jako tako usiedzieć...
W panu rządcy zamiast opiekuna znaleźliśmy prześladowcę.
Otóż całe życie nasze — dokończyła Ksawerowa — a co dalej będzie? to już Bóg wie jeden.
— Gdybyście mnie moje dobre panie posłuchać chciały — odezwał się gość po namyśle — a! możebyśmy też co poradzili. Wam tu na wsi wyżyć coraz trudniej będzie, bo pracą waszą nic nie zrobicie, a do ciężkiej roboty aniście przywykły, aniby ona na chleb dała.
Wszakże Julka musi się mieć lepiej!
Matka wyjrzała ku alkierzowi, nim się na odpowiedź zebrała — obawiała się widać, żeby ją dziecko nie usłyszało, a choć Julka spać się zdawała, kiwnęła głową przecząco, mówiąc głośno:
— A tak — lepiej, ma się lepiej.