Cichszą coraz stawała się rozmowa, coraz poufalszą. Pan Tadeusz nie swój już, uniesiony, od oczu Heleny rozgorzał, zapominał się widocznie. Ale w chwili gdy może wyrazistsze miał rzec słowo — smutkiem oblekło się lice, puścił znowu jej rękę, i jakby sam wyrzucając sobie niewczesny zapał młodzieńczy, dodał powoli:
— Co ja wam o sercu plotę! ja, który już jestem tylko ruiną i pogorzeliskiem... Przy was człowiek odżywa na chwilę, a ledwo za próg, znowu mu na ramiona wiek kładzie zimną szatę jesieni... Darujcie mi, że się czasem zapędzę, obałamucę, upiję... ale wierzcie, że stary wasz przyjaciel, mimo tej płochości pozornej, godzien będzie się waszym przyjacielem nazywać.
— Namówcie matkę — rzekł poufnie — namówcie, niech jedzie do Warszawy... Ja tam przybędę... ale nie prędzej, zdaje mi się, jak po Wielkanocy. Terazbym wam do stolicy jeszcze jechać nie radził, poczekajcie... któż wie, może być wojna... mogą być niepokoje... Obcy tam królują, ale ich panowanie nie wieczne. — Jeśli na wiosnę nic nie przeszkodzi, przybądźcie, postaram się, aby los wasz polepszyć.
— Ale jakżebyśmy — spytała Hela — mogły nawet, dostawszy się do Warszawy, znaleźć was w tem mieścisku ogromnem? Gdzie was szukać? kogo pytać?
— Wszakże do wiosny nie wyjedziecie? — zapytał — no, a potem ja wam dam znać, napiszę, gdzie mnie wyszukać będzie można...
— Nie zapomnicie?
— O mój Boże! — zawołał Tadeusz, składając ręce — czyżbym ja mógł o was zapomnieć?
Na te wyrazy weszła Ksawerowa i rozmowa się przerwała — popatrzyła niespokojnie na Helę, na niego, pan Tadeusz, zarumieniwszy się, dobył zegarka.
— Po jedenastej! mój Boże! proszę mi przebaczyć! Tak mi się stąd trudno wyrwać... Dobranoc paniom.
— Wszakże do zobaczenia? — zapytała Hela.
Gość skłonił głowę potakująco i znikł, pośpieszając ku drzwiom.