lę, stojącą we drzwiach alkierza, ta dawała jej znaki, aby się z czem nie wygadała — instykt obie przestrzegał o niebezpieczeństwie. Ksawera nie potrzebowała nawet tego znaku, twarz i człowiek były jej zdawna pono znane. Ruszyła ramionami.
— Nie rozumiem doprawdy, o kogo to się pan pytasz — odpowiedziała — myśmy tu same, biedne i nikt u nas nie bywa, o nikim nie wiemy. Moglibyście się lepiej dowiedzieć we dworze...
Przybyły kręcił głową z miną jakąś szyderską.
— We dworze ich tam kto inny wypyta — rzekł — we dworze! Właśnie się tu o co u kogo dopytać można! do trzystu... Przecież ja do niego przybyłem.
— Do kogo? — spytała Ksawerowa.
— No! no! rozumiesz mnie waćpani, na tu mam mówić — a kto go wie, jak się on tu nazwał! Człek w średnim wieku... szara węgierka, włos długi, nos zadarty... buty w kolana... no! toć wiecie... znam go... a i to wiem, że tu co wieczora chodził i do późna przesiadywał...
Ksawerowa, zmieszana nieco, usiłowała nie okazać tego po sobie, potrząsała głową.
— Ja tam o nim i o nikim nie wiem, u nas nie bywa nikt, ani wieczorem ani we dnie, dowiaduj się sobie jegomość gdzieindziej.
Kończyła te słowa, gdy się drzwi otworzyły i drugi mężczyzna pokazał się na progu. Był to ktoś ubrany z cudzoziemska, postawa wojskowa, wzrost ogromny, tak, że we drzwiach pochylić się musiał, twarz jakaś kałmucka...
— No — a co? wypytaliście? — spytał, nie witając się.
— Gadać nie chcą... — mruknął pierwszy. — Wojskowy zwrócił się z surowym wyrazem twarzy do Ksawerowej.
— Co to, gadać nie chcą! nie chcą! jak to może być — one mi tu zaraz powiedzieć muszą...
Ksawerowa, oburzona razem i przelękła, cofnęła się ku drzwiom alkierza.
— Dajcież mi ichmość pokój! — krzyknęła — jesteśmy kobiety same... jak możecie nas tu nachodzić? to prawdziwie coś dziwnego...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.