Urodzona z jednego ojca, ale z matki cudzoziemki, córki Włocha, cukiernika królewskiego Resanti, napół Włoszka, pół Polka, Betina została wychowana wcale inaczej, niż siostra... Znały się z sobą mało, potem nie widywały wcale. Ulubienica dziadka, który wiek spędził na zamku, a potem w cukierni, założonej pod Krakowską bramą, nadzwyczaj piękna, żywa, dowcipna, rozpieszczona od pieluch — Berta, doszedłszy ledwie lat piętnastu, już była sławną w Warszawie. Przepowiadano jej różne losy, łatwo było odgadnąć, że bezkarnie nie wyjdzie z tego piekła, jakiem była społeczność ówczesna. Stało się, jak prorokowano: padła ofiarą bogatego panicza, który ją wykradł, uwiózł, potem osadził w Warszawie, chlubiąc się zdobyczą, a w lat parę porzucił.
Ten pierwszy krok w życiu naturalnie o całej jej przyszłości stanowił. Dziad byłby może przebaczył wnuczce, ale ze zgryzoty zmarł właśnie w tym czasie, ojca śmierć poprzedziła jeszcze, tak, że Betina pozostała sama na Bożym świecie, młoda, piękna, płocha, zepsuta dwuletniem życiem zbytkownem i rozpustnem z człowiekiem, który między swymi uchodził za najoryginalniej rozpasanego szaleńca. O taką sławę nie było naówczas łatwo.
Miała ona z tych czasów najrozliczniejsze stosunki, najświetniejsze znajomości, bo wojewodzic przyjmował męskie towarzystwo wieczorami u Betiny. W domu jej bywały pierwsze ilustracye z epoki na tych wykwintnych kolacyach, których moda przyszła z Francyi.
Betina już wówczas podobała się niejednemu, goniono za nią, odbierała listy płomieniste, oświadczenia najtkliwsze, najkłamliwsze obietnice.
Zalotna, próżna, bawiła się, nie bardzo opędzając się wielbicielom. Ale szczerze po swojemu przywiązana była do lekkomyślnego człowieka, którego pokochała najpierwej... chociaż on widział w niej tylko ładną a kosztowną zabawkę. Betina wierną mu została do końca: Łudziła się, że to jej przywiązanie zmienić go, ustalić, zmiękczyć potrafi... ale rozpusta nie ma serca. Miłość jej prawdziwa rozbiła się o swawolę, o płochość człowieka wyziębłego, nie wierzącego w kobietę, naigrawającego się z uczuć, któremu już ciężyły te więzy, bo je chciał
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 1.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.