— Müller — powtórzył głosem drżącym, łkaniem przerywanym — tyś był moim przyjacielem... Müller! oddaj mi życie!... zaklinam cię...
— Co ci jest, Dymitrze Wasiljewiczu! co ci jest na miłość Bożą, uspokój się... czyś ranny?...
— Ja! ranny! ja jestem zabity! ratuj, zaklinam, tyś lekarz, ty masz w ręku śmierć lub życie...
— Tak! — uśmiechnął się Müller, którego twarz odblask słaby światełka oblał i pokazał maskę pomarszczoną i smutną — tak! śmierć! to prawda, jenerale, mamy ją w ręku... ale życia!! Bóg jeden życie daje i trzyma.
— Bóg! — zawołał Puzonów i umilkł.
Wyraz ten, rzucony rozpaczliwie w noc ciemną, jakby pytanie, jak szyderstwo, jak wątpliwość, odbrzmiał długo, dziwnie, i jakby zaklął wichry, na chwilę po nim panowała jakaś cisza przerażająca.
— Jenerale — przerwał Müller, biorąc za rękę zadumanego — jenerale, ja czasu nie mam. Na pobojowisku rannych pełno, w pałacu kilkunastu polskich jeńców porąbanych... wołają mnie na wszystkie strony...
— Ja cię nie puszczę! — odkrzyknął Puzonów i porwał go gwałtownie za rękę, ciągnąc za sobą. Ale w chwili, gdy mieli przestąpić próg namiotu, zawahał się Puzonów, spuścił głowę, zląkł się rozpaczy, która go czekała u łoża... i jakby wysiłkiem ostatnim szybko wpadł wewnątrz, nie mówiąc słowa...
Doktór Müller wszedł za nim, rozglądając się, oko jego padło natychmiast na ciało wśród namiotu rozciągnięte, nie potrzebował już tłómaczeń żadnych... Wpatrzył się w wybladłą twarz, w zranione czoło, zbliżył się...
— Stój — rzekł jenerał — tysiąc, dwa, trzy tysiące dukatów, wszystko, co mam, jeśli do życia przywrócisz te zwłoki...
Müller potrząsł głową.
Jenerał oczy sobie zakrył i upadł na kolana...