Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.

— Już za to samo wart najwyższej nagrody — rzekł Iliński.
— Nie! nie! za to raczej, iż wierzył we wdzięczność ludzką... Jest miejsce przy szpitalach, czy przy więzieniach (na ostatnim wyrazie położyła przycisk silny).
— Przy więzieniach? — powtórzył Iliński.
— To najlepszy człowiek w święcie... był długo w Warszawie, zna język polski, ma sympatyę dla nas... lubi trochę pieniądze, ale nie jest-że to dogodnem wiedzieć, którą furtką do serca się jego wchodzi?
— Byleby ona dla wszystkich nie stała otworem — przerwał senator.
— O! tak znowu nie jest... bojaźliwy, stary, dobry mój przyjaciel.
— To za nim mówi najwięcej.
— I mogę spodziewać się tego? — spytała jenerałowa.
— Gdyby to było w mej mocy, niezawodnie — rzekł Iliński — ale mówmy otwarcie. Więzienia są przepełnione ziomkami naszymi. Siedzą w nich Kościuszko, Niemcewicz, Potocki i tylu innych; lekarz tych więzień nie otrzyma miejsca, jeśli go Polak przedstawiać będzie, a ten, coby przedstawiał, swojeby mógł utracić.
— To prawda — zawołała jenerałowa — ale przedstawi go może kto inny, a wy go jakoś niechcący poprzecie. Służył on już dawniej w wojskach rosyjskich...
A cicho dodała szambelanowi:
— Ręczę za niego, mam go w rękach, przez niego pomódz im... komunikować się z nimi będziemy mogli. Szambelanie, w tem jest konieczność, to się stać musi.
Oczy jej zabłysły.
— Tak, to się musi stać, choćbym miała ostatecznych użyć środków.
— Wy już znowu o tej nieszczęśliwej polityce waszej, która mnie trwogą przejmuje, mówić zaczynacie — przerwała pani domu.
— Tylko słowo.
— Ja was słuchać nie chcę — rzekła odstępując —