Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

od wszystkich widziałem! Mam teraz końce i trzymam w ręku! ale muszę się widzieć z J. Ekscelencyą.
Ospowaty ruszył ramionami.
— Nie można! — zawołał twardo i stanowczo — nie można.
— No, to dobrze — odparł Fryderyk — nie można, nie można, tylko pamiętajcie, że jeśli się co złego stanie, nie moja wina.
Ruszył się, jakby chciał odchodzić.
— Tak wszyscy giną przez nieopatrzność — dodał — a mnie co do tego, wola wasza!
— Znowu jakieś bajki — dodał ospowaty.
— No! no! dobrze! bajki... ja wam mówiłem, że końce mam w rękach... trzymam je... jak sobie chcecie! nie można, to nie można!
Szedł i odwrócił się.
— Przecież dłużej kwandransa Ekscelencyi bym nie nudził — dodał żywo.
— Ej! chce się wam co zarobić! — rozśmiał się ospowaty. — Nu, dobrze, dobrze, to się potargujemy... Co dasz?
Mały człowieczek zawahał się, myślał.
— Cóż ja wam dać mogę? Zresztą, jeśliby mój trud był wynagrodzony, nie będę od tego.
— Połowę, hę? — spytał ospowaty — no, połowę. Ale czy tylko ty naprawdę masz co powiedzieć ważnego, seryo?
Fryderyk ruszał ramionami i zżymał się.
— Mnie nie idzie o nagrodę, mnie idzie o bezpieczeństwo cesarskiej osoby, najjaśniejszej monarchini i tych, którzy ją otaczają. Jeśli słuchać nie chcecie, radźcie sobie sami i niech na was spada odpowiedzialność cała.
— Nu! połowę — powtórzył ospowaty.
Fryderyk Wilhelmowicz szepnął coś, czego dosłyszeć nie było można.
Nastąpiła zgoda.
— Wejdźcie tu do gabinetu — rzekł pośrednik, ja pójdę. Jeśli J. Ekscelencya nie gra w Makao, to przyjdzie może na chwilkę.