Mały człeczek wcisnął się żywo do gabinetu i, zostawiony sam sobie, znowu się przechadzać zaczął.
Był najwidoczniej poruszony, ale poruszony tak nadzwyczajnie, jak człowiek bywa rzadko, niemal pijany. Trafia się to tym, co w kopalniach złota natrafiają na złotodajną żyłę lub kilkunastofuntowy pepit, i tym, co na gościńcu podniosą nieocenionej wartości dyament.
Zapominał chwilami, że miał perukę, i dzieło kunsztmistrza fryzyera traktował tak brutalsko, jakby własne jakie włosy.
— No, tym razem — bąkał, chodząc — jeśli nie zostanę co najmniej prokuratorem, a nawet oberprokuratorem, jeśli mi nie dadzą donacyi na Białej Rusi i tabakiery, to wolę wszystko porzucić... Ekscelencya! dzieci mówią: papa Ekscelencya, żona mówi: duszeńka Eksoelencya, słudzy wołają: ekwipaż jego Ekscelencyi Fryderyka Wilhelmowicza... Cha! cha! dobra farsa... gdy przyjadę do Meklemburga do swoich... i będzie musiał stryj tytułować Ekscelencyą, który mnie kijem niegdyś okładał. Cha! cha! cha!
I począł żywiej i głośniej pzechadzać się po pokoju, niż u prawdziwej Ekscelencyi takiej Ekscelencyi przypuszczalnej wypadało. Ręce to wkładał do kieszeni, to się głaskał pod brodę, to je kładł w usta zamyślony. Wśród tego szału, rozkwitłych bujnie nadziei, nagle bocznemi drzwiami wszedł Zubow bez chustki, porozpinany, w szlafroku, tak jak grał z ambasadorem, i groźnemi zmierzył go oczyma.
Głowa Meduzy musiała niegdyś wywierać taki skutek, jaki tu okazanie się faworyta: nie prędzej zwija się ślimak, dotknięty ręką dziecka, jak się Fryderyk Wilhelmowicz ściągnął cały, złamał, spokorniał i zmieszał śmiertelnie, złapany na gorącym uczynku jakichś zakazanych fantazyi.