— Nu! mołodiec! — zawołał, klepiąc go po ramieniu — pięćdziesiąt czerwonych dla mnie, a z tamtych to się później porachujemy!
Doktór Ernest Müller, mianowany lekarzem wyższym nad więzieniami i lazaretami, dostał piękniejszą posadę zaprawdę, niżeli jej sobie mógł życzyć.
Jednakże, ktoby go był widział, gdy mundur swojej klasy wkładał po raz pierwszy, mundur, dający mu rangę jenerała, acz szyty złotem ogromnie i przepyszny, byłby dostrzegł łatwo smutek i niepokój na twarzy. Krawiec nawet, co suknię przymierzał, dziwił się wyrywającym z jego piersi westchnieniom i mówił w duchu, że musi to być człek bardzo ambitny, kiedy mu i tego mało.
Jedna uwaga usprawiedliwiała w oczach krawca obermedyka: obaj byli Niemcy. Szanowny Luis Julius Schmidt, hofliverant, wiedział, iż naówczas w Rosyi Niemcy mieli prawo do najwyższych godności.
Otóż p. Müller wzdychał, jak już powiedzieliśmy, a p. Schmidt wyrażał mu życzenia najszczersze, aby mógł co najrychlej piękniejszy jeszcze i bogaciej haftowany szyć dlań mundur tajnego radcy.
Ale i to życzenie rodaka powitane zostało westchnieniem, mundur starannie zawinięto w płócienny futerał, Dr. Müller pożegnał p. hoflieveranta Schmidt’a, wdział suknie codzienne i, gdy nikogo już nie było, dobywszy z kieszeni kartkę, uważnie ją odczytywał, kiwając głową.
Widocznie korespondencya ta wcale mu się nie podobała. Przeczytawszy, ruszył ramionami, chodził wielkimi krokami, zamyślił się, wziął wreszcie płaszcz, ujął kapelusz i wysunął się z domu, w kieszeni ciągle trzymając karteczkę.