Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

Śnieg już zalegał ulice, mnóstwo owych tanich saneczek, posługujących przez zimę, zjawiło się w Petersburgu, w jedne z nich wsiadł doktór i kazał się wieźć w taką jakąś linię Wasilewskiego ostrowu, w taki kąt zapadły, że powożący potrzebował całego instynktu pierwotnego człowieka, aby ją wyszukać.
Sanki stanęły przed lichym dosyć domkiem i natychmiast odprawione zostały. Müller sprawdził numer i, dostawszy się do wnętrza domostwa, zapukał do drzwi na dole. Po chwili otworzyła mu kobieta podżyła i wprowadziła, spytawszy wprzódy o nazwisko, do mieszkania, które daleko się wygodniejszem wydawało wewnątrz, niżeli z fizyognomii zewnętrznej domyślać się było można.
Doktór znalazł się sam jeden w saloniku przyciemnionym i chodził po nim jeszcze niespokojny, gdy bocznemi drzwiami z wielkiem jego zdziwieniem (odmalowało się ono na twarzy i cofnięciem aż do drzwi) wszedł mężczyzna młody, przystojny, ale jak na mężczyznę dziwnie jakoś wyglądający. Ubrany był z cudzoziemska nader skromnie, jakby chciał za rzemieślnika lub służącego uchodzić, bez pudru, w sukni prostej, czarnej i bez ozdób żadnych, których ówczesny strój tyle wymagał. Twarz tego młodzieńca rysów regularnych, piękna mimo energii wyrazu, miała w sobie coś idealniejszego, a raczej otwarciej idealnego, niż zwykły mieć męskie twarze.
Mimo przebrania, znać było arystokratyczne pochodzenie w tej postaci pełnej wdzięku naiwnego, lecz zarazem zakłopotanego o siebie. Chód, postawa, sposób trzymania rąk i głowy od razu zdradzały jakieś nieobycie się z tym stanem, do którego pozornie przybywający należał.
Doktór Müller, wpatrzywszy się, pochwycił się za głowę rozpaczliwie prawie, potem uderzył się w ręce i półgłosem zawołał:
— A! co wy robicie? co robicie? myślicie, że to przebranie zda się na co? Jabym was o sto kroków poznał!