Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

Wchodzący potrząsł głową i tupnął nogą z żywą niecierpliwością.
— To moja rzecz! — rzekł.
Müller głowę skłonił.
— Słuchaj — dodał, zbliżając się — przychodzę do was z żądaniem, od którego nie odstąpię, które spełnić się musi. Waćpan potrzebujesz podręcznego felczera przy odwiedzaniu więźniów i weźmiesz mnie z sobą.
Na te słowa Müller odskoczył milczący i zawołał, bełkocząc po chwili:
— To być nie może!
— Dlaczego?
— Bo ja zwiedzam więzienia i chorych więźniów tylko we dnie, a w dzień pierwszy lepszy sołdat was pozna.
— Naprzód dnie są krótkie i mgliste, powtóre, ja przybiorę taką postać, jakiej zażądacie.
Müller mówić nie dał więcej, ruchem rąk gwałtownym starał się przekonać, że słuchać tego nie chce i spełnić żądania nie może.
— Powiedzcie, co braknie, jak trzeba się zamaskować — rzekł pierwszy — ale mi nawet nie mówcie, że tego nie zrobicie, bo to się stać musi w jakikolwiek sposób.
— Zapewne... poświęcając was i mnie! To marzenie! dziwactwo... to wprost rzecz niepodobna.
— Słuchaj, doktorze — zawołał drugi po krótkim namyśle — daję ci do wyboru, albo żądanie moje spełnić, albo... albo...
— Albo co?
— Albo podać się do dymisyi, bo ją wam dadzą i bez tego. Gdyś miał być mianowanym, byłeś przestrzeżony, że słuchać musisz.
— Tak! zapewne, ale nie byłem ostrzeżony, że pójdę głowę położyć na pieńku, aby mi ją ucięto, a to na jedno wychodzi. Więzienia są pilnie strzeżone nietylko przez warty, ale przez licznych szpiegów. Rozumiem wszystko, w czem jest najmniejsza nadzieja powodzenia, ale tu! Proszę się przejrzeć w zwierciedle!