Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

na miłego Boga — dodał doktór — ślepy chybaby nie spostrzegł takiego przebrania.
— Jednakże ono mi nieraz posłużyło — odparł pierwszy — może coś zmienić należy w stroju i przyborach, ale tak, jak jestem, bądź co bądź, ja się tam dostać muszę. Przebiorę się inaczej, usłucham, zmienię, poprawię, dysponuj, wymagaj, lecz nie przeciw się zamiarowi, bo to napróżno, to się stać musi!
Doktór stał milczący.
— Zgubić się łatwo — rzekł — zgubimy się niezawodnie. Jeśli wolą jest waszą ginąć, jak się podoba; ja, przyznaję, najmniejszej do tego nie mma ochoty.
Ale do jakiegoż to więzienia chcecie się dostać?
— Do jakiego? — porywczo odparł pierwszy — ależ do pałacu Orłowa nad Mojką. Czyż ci to mówić jeszcze potrzeba? Do Kościuszki. Wszakże widziałeś go?
— Ja? — spytał doktór, wpatrując się w pytającego z uwagą — ja?
— Wy widzieliście go? — powtórzył pierwszy.
— Widziałem, tak, kilka razy.
— I prawdą jest, że nieszczęśliwy rozpacza, że sobie wyrzuca los ojczyzny... że pragnął sobie życie odebrać, że blizkim był niemal obłąkania? — szybko począł pytać nieznajomy.
— Alboż ja wiem, co się z nim dzieje? — odparł zimno lekarz — wiem, co się z nim robi, a co myśli?... sądzę, że Bóg wie jeden. Prawdą jest, że go znalazłem pogrążonym, milczącym, małomównym, że na niewiele pytań moich wcale prawie odpowiadać nie chciał... ale pracuje.
— Cóż on robi?
— Ma tokarnię, zabawia się toczeniem — rzekł doktór — to mu daje ruch, na którym mu zbywa, i rozrywkę.
— Jak wygląda?
— Biednie, jak więzień — rzekł doktór.
— Doktorze — chwytając go za ręce, powtórzył nieznajomy — doktorze, musisz mnie tam wprowadzić! raz na chwilę, pod jakim chcesz pozorem. Od tego