rą on sam w początku miał już za trupa. Po chwili poruszyła się pierś i westchnienie bolesne wyrwało się z niej... powieki rozwarły się lekko i zamknęły znowu.
Puzonów ocucony ściskał Müllera, nie mogąc mówić, a Niemiec odpychał go powoli.
— To potem — rzekł zimno — potem... a teraz trzeba nie tego namiotu, ale ciepłej izby i spokojnego kąta... a kto wie! kto wie! twój żołnierz — dodał z uśmiechem ironicznym — może jeszcze żyć będzie.
Wargi zaś mruknęły niewyraźnie:
— Saperment! Drei Tausend! Mein Compliment!
W kilka tygodni po bitwie maciejowickiej widziano na opustoszałych gościńcach Polski sznurami długimi ciągnące partye niewolników, których żołnierze gnali w zamarzłą głębinę wiecznie mroźnej krainy.
W rozgrzęzłem błocie, przemieszanem ze śniegiem, tężejącem od mroźnego wiatru, nieszczęśliwi, niemi, odarci, poosłaniani łachmanami, zsiniali od zimna, szli jeńcy powiązani sznurami, popychani kolbami śmiejących się żołdaków... Starcy z siwemi głowami wlekli się obok niedorosłych dzieci, przez łachmany wielu z nich sączyła się krew z ran nieopatrzonych... ciężej ranni jęczeli na wozach, z których słomianej pościeli gdzieniegdzie wyglądała twarz blada i świeciła osłupiałemi oczyma. Z tym jękiem dziwnie mieszała się pieśń umyślnie nucona żołdactwa, któremu kapral zawodzić kazał hymn zwycięstwa...
Wśród tłumu pieszych widać było to zamkniętą kibitkę, to powóz jednego z droższych jeńców, otoczony przez kozaków.
Starszyzna rosyjska jechała miejscowemi karetami, a w niejednej z nich migała ubielona twarzyczka kobieca, łup ulic warszawskich, których śmiecie zbierali łakomi niewieściego uśmiechu.
Pochód był to prawdziwie żałobny — ale straszny, jak mściwej Bożej prawicy dzieło, rozpusta obok he-