Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

tokarskim, spoczywał na prawdziwie żołnierskiem, a raczej mniszem łożu, pokrytem grubą kołdrą więzienną. Na widok wchodzących, podniósł się nieco na ręce, spojrzał jakby zdziwiony, milczący i stawać począł na nogi... Oczy jego jeszcze nie były dostrzegły towarzysza lekarza. Müller drżał i mówić nie mógł, ale za niego i za wszystkich przytomność umysłu zachowała jenerałowa, która poczęła naprzód szeptać coś doktorowi. Müller się opierał, wahał, a wtem Kościuszko zwrócił oczy na felczera i, cofając się, o mało nie krzyknął z zadziwienia.
Wśród mroku celi i wspomnień swych mroku, rozpoznawał choć zmienioną cierpieniem twarz, której zapomnieć nie mógł, nie chcąc wierzyć oczom własnym. Felczer położył palec na ustach, nakazując milczenie, a doktora, opierającego się jeszcze, co rychlej za drzwi wyprawił.




XLVI.

Wszystko to było tak niespodziane i dziwne, iż Kościuszko nie wierzył prawie rzeczywistości.
Kobieta chciwie wpatrywała się w twarz jego. Na nim także niewola i palenie się myślami własnemi sprawiły niezmierną odmianę. Z twarzy tej znużonej opadła resztka młodości i gorączki, która ją ożywiała i opromieniała... była poważna, wychudła, blada, straszna cierpieniem i zorana myślami, oczy tylko świeciły, jak dwie grobowe pochodnie.
— Tyżeś to... moja panno Heleno? ty?
— Ja jestem — odparła żwro — mówcie cicho, cicho! przyszłam, bo powinnam była przynieść ci nadzieję...
— Nadzieję! — uśmiechnął się wódz ironicznie i załamał ręce — nadzieję, gdy wszystko stracone! mnie, co ojczyznę zgubiłem.