Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.
XLVII.

W istocie około gmachu jakieś wojskowe ruchy, prawdopodobnie zmiana warty się odbywała, ale słychać było nawoływania, głośno wydawane rozkazy i hasła. Wyjść niewidzialnym było niepodobna, czekać mogło grozić niebezpieczeństwem. Pierwszego spotkanego w korytarzu żołnierza zapytała jenerałowa po rosyjsku: — Co to było?
— Nic — odparł obojętnie sołdat — nie wiem, pewnie zdają wartę nowemu batalionowi, bo dziś zmiana.
Zeszli ze schodów nie hamowani, Müller pod osłoną kapelusza jeneralskiego, Helena dla czapki swej wojskowej i płaszcza. Na dole skupieni żołnierze rozstąpili się im. Sanki stały pod gankiem, siedli, a Helena zawołała do woźnicy: — Poganiaj!
Odbierający straż batalion i starszyzna w chwili odjazdu sanek byli nieco opodal; dowodzący spostrzegł wyjeżdżających dopiero, gdy spory kawał odjechali. Nagle rozległ się krzyk:
— Stój! stój... wracaj! stój!
Rozkaz, wydany bezskutecznie przez oficera, powtórzony przez sierżantów, przez żołnierzy, przez całą kupę, rozległ się przerażający, straszny, groźny. Woźnica, który powoził, tak się uląkł wyższego tego przykazu, iż usiłował konie zatrzymać.
W tej chwili z tyłu, zamiast stój! poczęto wołać: goń! łapaj! kupa żołnierzy puściła się w pogoń. Ale i konie również nastraszone wrzawą, choć usiłował je powstrzymać woźnica najęty, leciały rozkiełznane.
Doktór mdlał w sankach, ale Helena zerwała się na nogi... nie było chwili do stracenia; potrąceniem jednem zrzuciła woźnicę z kozła, chwyciła lejce i uderzyła po koniach. Dzikie a zziębłe konie tabuńskie poleciały piorunem. Helena skierowała je w pierwszą ulicę boczną, jaka się nastręczyła, potem raz i drugi w najprzeciwniejszych kierunkach, i w chwili gdy pogoń leciała na południe, jechała ze swemi sankami małemi