ścieżynami ku północy... Krzyki, groźby i wołania zwolna cichły, ustawały, umilkły, konie zmordowane poczynały zwalniać biegu, a Helena rozpoznawała, że się znalazła najniespodzianiej na Wyborskiem przedmieściu. Müller bezprzytomny trzymał się tylko oburącz sań, aby z nich nie wypaść; czuł się bądź co bądź zgubionym, choć nie wiedział, co i jak stać się mogło. Szczęściem kobieta miała za niego i siebie przytomność umysłu istot słabych, nawykłych do walki z silniejszym od siebie losem.
Z brwią zmarszczoną, poważna, surowa, gniewna niemal, już obmyślała plan cały. Konie biegły zwolna, dając się kierować łatwo i zawiozły ich po krótkiej chwili do wrót tego domku, w którym umawiała się z doktorem. Na dany znak, chłopak przybiegł wrota otworzyć i zabrał sanie. Helena dała znak Müllerowi, aby szedł za nią. Niemiec, jak skazany na śmierć, powlókł się do pokoju, ale tu siły go opuściły, padł na kanapę prawie nieprzytomny.
— Niema wątpliwości, doktorze — zawołała — iż ktoś nas zdradził i że na ciebie padło podejrzenie. Mojem zdaniem należy ci uciekać, nie powracając do domu. Moją zaś rzeczą będzie ułatwić ci ucieczkę.
— Ale ja... ja... bo muszę powrócić do domu... tam mam wszystko! — zawołał Müller.
— I dla ocalenia garści dukatów lub jakiego zegarka chcecie stawić życie? — przerwała mu Helena — ja na to nie pozwolę. Może być, że oni podejrzywają cię o coś, a nic jeszcze nie wiedzą... ale... nie masz dosyć charakteru, ażebyś badania wytrzymał. Wydasz ojca i matkę... Podejdą cię nadzieją nagrody! Nie! nie! tej nocy musisz być na drodze ku Rydze i Europie.
— Bez grosza...
— Dam ci pieniądze... Nie lękaj się nic: konie, paszport rządowy, nazwisko, przewodnika mieć będziesz za godzinę... a na tym wypadku, ręczę ci, że nie stracisz...
Müller niedowierzająco głową potrząsł i ręką skinął obojętnie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.