przechadzać się wśród palm, kaktusów, aloesów, zieleni i śpiewającego ptactwa. Nie wiemy, czy gdzie wprzódy w Europie na taką skalę i z takim przepychem i zbytkiem urządzony był ogród zimowy, jak ten, który był ozdobą Ermitażu.
Przestrzeń nim zajęta, dosyć znaczna, przedstawiała miniaturowy ogród, raj niby poetyczny, w którym wieczna kwitła wiosna, a wolno latające ptactwo napełniało go śpiewem wesołym. Pokręcone ulice, pozasadzane drzewa i krzewy, poustawiane kwiaty, gdyby nie spojrzenie na okna... łudzić mogły lepszym klimatem.
Imperatorowa siadała tu dawniej filozofować z książką w ręku, potem pisać kodeksy i rozmyślać o polityce.
Tego dnia Katarzyny nie było w zimowym ogrodzie. Zubow siedział w nim głęboko zadumany. Wiele rzeczy niepokoiło go: przeczucie zmian nadejść mogących, przeciw którym trzeba się było zawczasu obwarować, staranie o nowe zdobycze. Nie serce, bo mu to wygniło wcześnie, ale zwierzęce chucie podniecały fantazyę. Puścić im wodze było niebezpiecznie, wytrzymać — coraz trudniej. Wzdychał tedy on, człowiek, któremu wszyscy zazdrościli.
Usłyszawszy skrzypienie butów na piasku uliczki, Zubow spojrzał namarszczony, kto go aż tutaj mógł ścigać, podniósł głowę i zobaczył Markowa, który salutował go po żołniersku.
— Co nowego? — zapytał — nie wiecie czego o doktorze Müllerze, który po bytności u Kościuszki miał zbiedz? Mówią, że był u niego z kimś drugim, śladu ich odszukać niepodobna! Ja cesarzowej nawet do tego się nie przyznam! Wśród stolicy takie zuchwalstwo, takie targnięcie się... W tem coś jest! oni chcieli go uwolnić.
— O tem nic nie wiem — rzekł Marków — prócz, że Kościuszko nic nie wie, i mówi, że widział tylko doktora i felczera, którzy mu plaster na nogę przykładali.
Gołowin, będący na straży, zaklina się, iż w towarzyszu doktora poznał kobietę przebraną.
— E! to głupiec! — ryknął Zubow.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.