Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.

— Alboż ja wiem? — bąknął, wzdychając, Müller, który, wpatrując się w rodaka, sam jeszcze nie wiedział, czy ma mu dać wiarę, czy... dysymultować i kłamać.
Radca udawał, że o niczem nie wie.
— Skąd i za co was pochwycono? — zapytał — może to nadużycie? jakże śmiano urzędnika wysokiego! Wszak byliście oberdoktorem nad więzieniami i szpitalami, jeśli się nie mylę?
— Bodajbym nigdy nim nie był! — jęknął Müller.
— Gdzież? kto? jak? was aresztował?
Doktór Müller milczał, stękając... myślał jak skłamać i nie wiedział co zmyślić, bo go pochwycono z paszportem fałszywym, uciekającego na drodze do Kurlandyi pod cudzem nazwiskiem.
— Ja sam — rzekł wreszcie doktór — z całej tej nieszczęśliwej historyi mojej dziś sobie dobrze nie umiem zdać sprawy.
— Ale jakże to było?
— Jechałem zwiedzać więzienia w pałacu Orłowa nad Mojką. Byłem już nieopodal od niego, gdy felczer nieznajomy mi...
— Felczer nieznajomy! — powtórzył, kiwając głową, radca — no proszę...
— Nastręczył mi się, jakby od miejscowego doktora przysłany, aby mi towarzyszył.
— I wy temu uwierzyliście? — spytał radca — to była nieformalność.
— Ale ja form nie znałem — jęknął Müller.
— Jakto? służyliście przecie w Rosyi! no, no, cóż dalej? co dalej?
— Zajechałem z nim do pałacu, dla obejrzenia głównego więźnia, który miał cierpieć na reumatyzm z powodu wilgotnego pomieszczenia. Nasmarowaliśmy plaster dla obłożenia nogi.
— Osobliwsza rzecz — dodał chłodno radca — bo plaster był na ręku.
— Na ręku? — spytał Müller — ja go... ja go przyłożyłem na nodze.