— Cóż dalej, kochany panie Müller — mówił radca, stojąc ciągle nad nim i wlepiając weń ciekawy wzrok przez okulary, które nieustannie poprawiał.
— Jużeśmy operacyę tę ukończyli i mieliśmy wychodzić — mówił coraz słabszym głosem, jąkając się, Müller — gdy powstały jakieś krzyki... ów felczer rzucił mnie do sanek, zaciął konie, począł pędzić, zawiózł na pocztę i sam nie wiem, po co i z jakiemi papierami z miasta mnie wyprawił, mówiąc, że to była misya rządowa i żebym do papierów moich nie śmiał patrzeć, aż na miejscu stanę.
Müller skończył... nastała chwila głębokiego milczenia; radca zażył tabaki.
— Proszę! proszę! osobliwsza historya — zawołał — nieszczęśliwa przygoda, a tem nieszczęśliwsza dla was, że, choć przede mną zapewne mówicie prawdę, gdy ją powiecie innym, nikt jej uwierzyć nie zechce.
— Jakto — zapytał Müller cicho — dlaczego?
— Ale zlituj się, kochany rodaku (wy jesteście Sasem, a ja z Meklemburga, coście i z mowy poznać mogli), któżby mógł uwierzyć, żeby taki stary wróbel, jak wy, dał się wziąć na plewę.
Hm! hm! — dodał — poczynając się powoli przechadzać po izdebce. — Jesteście w bardzo przykrem położeniu... W Rosyi z takiemi rzeczami, które na konspiracyę zakrawają, nie żartują! Jabym wam radził jakoś inaczej się tłómaczyć.
— Ale kiedy tak było w istocie.
— Źle się stało! niegodziwie się stało — powtórzył radca, a potem nagle spytał:
— Wiele wy lat macie?
— Ale sześćdziesiąt już...
— Sześćdziesiąt! to źle! w tym wieku człowiek ani więzienia, ani głodu, ani różnych innych okoliczności (chrząknął) wytrzymać nie może. A potrzeba, żebyście wiedzieli, iż oni ceremonii nie robią.
— Ja jestem cudzoziemiec! — rzekł Müller.
— Ale Saksonia za was wojny nie wyda, a elektor czy król ani wiedzieć nawet nie będzie, co się z wami stanie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.