Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.

Müller jeszcze wahał się, gdy do drzwi zapukano.
— Wołają mnie, muszę iść — zawołał śpiesznie radca. — Z tem niema żartów.
Müller jęknął... Niemiec pochylił się do jego ust.
— Mów! — zawołał — bo zginiesz! masz sześćdziesiąt lat, nie wytrzymasz rózg ich, mniej nad pięćset nie zwykli dawać... to ich doza najskromniejsza... Mów! lub odchodzę i rzucę cię na pastwę losu.
Mów! — powtórzył, nagląc.
Niewyraźne mruczenie nastąpiło po tem wezwaniu ostatniem. Radca kląkł przy więźniu, ucho przyłożył mu do ust, zdawał się chwytać niewyraźną mowę jego chciwie i łakomie, oczy błyskały mu złowrogo...
Spowiedź tajemnicza trwała kilka minut, poczem radca wstał zamyślony, odstąpił krok i rzekł, szukając tabakierki, znacznie zmienionym głosem:
— Zobaczym, co się da zrobić... Hm! zobaczym...
Spoważniał jakoś i, nie myśląc już pocieszać więźnia, który błagał jeszcze, skierował się ku drzwiom.
— Widzisz, doktorze — rzekł zimno — jak zgubnem jest wdawać się w intrygi polityczne. Państwo was przyjmuje gościnnie, z zaufaniem, a wy zdradzacie je, dla własnego źle zrozumianego interesu. Jeśli potem przyjdzie kara surowa... straszna... któż winien? wy sami, coście rękę ojcowską rządu do tego znaglili.
Nie sądźcie, panie Müller, żebym ja tu przyszedł z miłości dla was... byłem przysłany dla śledztwa, chciałem wam rózg oszczędzić, to rzecz cała. Wrócę z pisarzem, namyślcie się... abyście mi nic nie taili.
To mówiąc, poszedł do drzwi, które same się otworzyły, i zniknął.




LII.

Było to w nocy z dnia 16 na 17 listopada 1796 r. Chociaż pora spóźniona pozornym spoczynkiem osłoniła pałac cesarski, choć od ulicy okna były ciemne, a stra-