Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/170

Ta strona została uwierzytelniona.

Radca zrazu nic nie rozumiał, domyślił się dopiero, popatrzywszy na Platona, który dodał prędko:
— Ale milczeć! nikt w świecie o tem nie powinien wiedzieć, bo zginiesz. Natychmiast posłać ją uwięzić i przywieźć.
— A jenerała?
— Osobno, rozumie się wszystkich ludzi... tam coś się działo może większego, niż romans z Kościuszką.
Wszystkich tedy mamy — zawołał — trzymamy w rękach sznurki i lepiej być nie mogło.
Klepnął po ramieniu radcę.
— Nu, Fryderyk Wilhelmowicz, jeśli wszystko pójdzie po myśli, to tobie coś należeć się będzie, ale z jenerałową spraw mi się jak należy. Nie męczyć jej teraz... ja na śledztwo pójdę.
To rzekłszy, Zubow odprawił swego pomocnika.




LIII.

Dnia 17 listopada 1796 r. z rana brzask dnia chmurnego dobywał się z łona nocy zimowej i w główniejszych ulicach Petersburga leniwo się jakoś rozpoczynał. Na pozór powszednie wracało życie, straże stały jak wczoraj na swych miejscach, urzędnicy ciągnęli do biur, w pałacu monarchini widać było przesuwającą się służbę, nic nadzwyczajnego nie zmieszało trybu zwykłego i ustanowionego porządku, a przecież oko badacza byłoby dostrzegło na tych murach, w ludziach, co je zapełniali, jakby tajemnicę jakąś ukrywaną starannie, przerażającą, mającą nagle wybuchnąć i wrzawą a niepokojem pół świata tego napełnić. Kilka powozów szybko nadbiegło ku pałacowi, prędzej jeszcze od niego się oddaliło, służba to szła za powolnie, to biegała przelękniona, drzwi zatrzaskakiwano starannie. Spotykający się z sobą szeptali bledzi, oglądając się, trwożąc i nagle wśród rozmowy wpadając w zamyślenie głębokie.