tarzach i obmurowanych dziedzińcach nie dano swobodnie roztasować.
Wiatr dął ostry od zachodu, skręcając się ku północy, niebo zaczynało się nieco rozjaśniać, ale mróz widocznie groził, a dla jeńców, ledwie odzianych, ten mróz był zapowiedzią śmierci. Nikt jednak się tem nie przestraszał: śmierć była jeszcze jedną z najłagodniejszych ostateczności tego losu.
Zaledwie powozy Puzonowa zatoczyły się w dziedziniec gospody, a chorą panią przeniesiono z wielkiemi ostrożnościami do izb ogrzanych, nie dozwalając jej iść samej, chociaż na to dość miała siły — doktór Müller, zaleciwszy spoczynek i ciszę, wymknął się na ganek.
Tu stanął w swojem ogromnem futrze, w czerwonawym blasku wieczora usiłując rozpoznać położenie miasteczka, które zapewne po raz pierwszy musiał oglądać. Przyłożył dłoń do czoła i długo na wszystkie strony rozpatrywał mieścinę, zamek, rynek, tłum naostatek, który, wystraszony najazdem, uspokoić się nie mógł, wciąż kupiąc się dokoła kamienicy i cmentarza.
Ale tłum ten bojaźliwy był i milczący. Kozacy pozsiadali już z koni i poczynali myśleć o żłobach dla nich.
Gdzieniegdzie sołdat za ucho lub włosy grzecznie prowadził pochwyconego człowieka dla informacyi do pana oficera. — Chłopskie wozy, które wiozły rannych i chorych, koczowały ze znużonymi ludźmi i szkapami w pośrodku rynku... Woźnice ich nie lepszego od więźniów doznali losu, milczeli wszakże, rozglądając się tylko, jakby wymknąć się do domu...
Jenerał wyszedł powoli na ganek i uderzył po ramieniu zamyślonego Müllera, który drgnął, podchwycony niespodzianie.
— Co ty tu robisz? — zawołał — idź, rozgrzej się i spocznij... musisz być zmęczony, nic tu ciekawego nie zobaczysz, mieścina licha... szczęściem, że moi kwatermistrze choć dla mnie jaki taki kąt znaleźli.
— Tak — odparł doktór — ale wiele rzeczy braknie mi dla chorej, a że tu dniówka być musi, co najmniej dniówka — powtórzył — muszę się przecie postarać... rozpatrzyć.
— O co?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.