Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/22

Ta strona została uwierzytelniona.

— O co? — powtórzył doktór — o wszystko, począwszy od materaca, do garnuszka. Znam tu w zamku rządcę, jeśli się nie mylę — dodał — był on dawniej w innych dobrach... Niezły człowiek, myślę pójść do niego.
Jenerał spojrzał zdziwiony.
— Jakim sposobem go znacie?
— W tej chwili dopiero — rzekł zimno Müller — przypomniałem sobie, iż tu objął obowiązek, był wprzódy u Branickich, jakiś czas mieszkał w Warszawie. — Zresztą nie szkodzi spytać i spróbować, aby naszej chorej dać trochę wygody, której potrzebuje. Myślę pójść do zamku.
Puzonów słuchał milczący.
— Weź-że żołnierza z sobą, bo jakkolwiek cię widzą moi i znają, nie mogę ręczyć, żeby wracającemu szuby nie zdarli. Nabawiłbyś się niepotrzebnego strachu. Myślisz iść doprawdy?
— A tak! — rzekł doktór.
Jenerał krzyknął na ludzi i wyznaczył doktorowi towarzysza, który się temu nie opierał.
— Będę wyglądał — zawołał, śmiejąc się — jak jeden z więźniów, prowadzony pod strażą.
— Wierz mi, jeszcze ci z tem będzie bezpieczniej — szepnął Puzonów.
— A wy — dodał ciszej doktór — nie chodźcie do pokoju jenerałowej, dajcie jej spocząć... Wiele na tem zależy... dusza mi nie daje ciała wyleczyć.
Zmartwiony Rosyanin nie odpowiedział nic. Müller podał mu rękę, futrem się osłonił i powoli puścił się w rynek, ku zamkowi.




VII.

Stary gmach nadrujnowany, ale mieszkalny, leżał nieco opodal. Było to niegdyś zamczysko obronne, ale fosy zaniedbane zsunęły się, mosty zwodzone zastąpiono nowymi, a narożne bastyony świeciły pustkami. W pośrodku tylko korpus sam był jeszcze zamieszkany. Wiel-