— Ach! — śmiejąc się, zawołał Müller — temci gorzej.
— Wezmę siłą!
— Dajże pokój i uspokój się sam... idę do zamku, poradzimy coś na to.
— Ale — dodał, zwracając się od progu — ani myśl o wyjeździe jutro. Jenerałowej jest gorzej, podróż ją zabije. We trzy lub cztery dni my was dopędzimy w Kijowie.
Puzonów głową wstrząsnął. Müller wyszedł.
Tym razem w biały dzień nie potrzebował żołnierza, trafił do drzwi, ale w korytarzach zamku zupełnie się zgubił...
Wewnątrz pusto było, wszystkie przejścia mniej więcej do siebie podobne, schody jednakowe, a nigdzie żywej duszy. Napróżno nogami stukał i kaszlał: żaden głos mu nie odpowiadał. Instynktem wiedziony, to w prawo, to w lewo, na górę, w dół, Müller, przeklinając stratę czasu, zabłąkał się tak, że nawet napowrót wyjść nie umiał.
Niespodzianie wcale znalazł się w jakiejś ciemnej szyi. Drzwi stare, spękane, mimo dnia przepuszczały światełko... za niemi stłumiony szmer jakiś słychać było.
Müller, sądząc, że tu przecież kogo znajdzie, co go wyprowadzi z tego labiryntu, popchnął drzwi i znalazł się w podziemiu.
Było ono tak wielkie i tego kształtu, co górna sala, którą zwiedził wczoraj, wsparta na ciężkich, nizkich słupach. U drzwi, któremi się wcisnął, stało kilka beczek próżnych i spękanych, w głębi, wśród ciemności światełkami kilku rozjaśnionych gdzieniegdzie, uwijali się ludzie jacyś, jak cienie. Zrazu doktór nawet rozpoznać nie umiał, co to za jedni być mogli, ale zwolna oczy jego przywykały do nocy tej i postacie stały się wyraźniejszemi.
Z wielkiem zdumieniem poznał w nich Müller jakby cienie więźniów, których partyę widywał w drodze. Niektórzy zdali mu się jakby z podróży znajomi... Pookrywani łachmanami, jedni leżeli na ziemi, drudzy jedli i pili z garnków i beczułek, które przy nich stały. Tu i owdzie paliły się świeczki łojowe.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.