Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dziś rano.
— Cóż robił?
— A no szukał widać którędy wejść. Czy ja tam wiem. Ja za niego czy za jego futro wczoraj oberwałem, to com się miał mieszać. Niemczysko chodziło, chodziło po zamku, stękało i kaszlało, a ja się śmiałem... co mnie do tego! Mnie nikt nie powiedział, żebym ja mu drogę pokazywał.
Krajski za głowę się pochwycił.
— A Boże mój miły! gotów był po ciemku wpaść w studnię zamkową...
Kozaczkowi musiało to przypuszczenie wydać się niezmiernie śmiesznem, gdyż aż się położył ze śmiechu, ale Krajski wpadł we wściekłość.
Porwał pęk kluczy, zawołał burgrabiego i jak opętany wyleciał, kozaczkowi obiecując sto łóz, jeśliby się Niemiec nie znalazł.
Burgrabia, stare bardzo człeczysko, mrucząc przywlókł się o kiju, widocznie nierad tym poszukiwaniom. Ale z Krajskim nie było co żartować, musiał iść, poszło jeszcze kilku ludzi, splądrowano caluteńki zamek, zajrzano do studni, niezmiernie głębokiej, która niegdyś na wypadek oblężenia była wykuta i zakryta później przymurkiem... nigdzie nie znaleźli ani śladu Müllera.
Nareszcie Krajskiemu na myśl przyszły podziemia, choć coby on tam miał robić? Burgrabia oparł się temu dla niewiadomych przyczyn nadzwyczaj stanowczo, zaczął się nawet kłócić z Krajskim, spluwać i przeklinać.
Rządca, który czuł, jaka na nim odpowiedzialność ciąży, nie słuchając żadnych racyi i nie zważając na gniewy, spuścił się do lochów.
Ale napróżno... obeszli caluteńkie podziemia, nigdzie nie było ani śladu człowieka. Burgrabia tylko czy przypadkiem, czy (przyczyny wiedzieć trudno) tak zręcznie manewrował, że dwa razy około drzwi jednego lochu przeszli i oba razy je pominęli. Już się mieli oddalić, gdy niespodzianie gwałtowny, przeraźliwy, z niezmiernym wysiłkiem wydobyty z piersi krzyk uderzył ucho pana Krajskiego.
Rzucił się na drzwi mimo burgrabiego, i gdy tu weszli... osłupiał.