Namyśliwszy się z sobą, podczaszyc postanowił wreszcie wnijść do ambasady... ale o paszportach nie mówiąc, tylko języka zasięgnąć co do podróży.
Był on tu dawnym znajomym i na najlepszej stopie żył z wszystkimi, co ją składali... Siewersa wprawdzie nie zastał, ale bardzo grzecznego i pięknie wychowanego Kurlandczyka, który jego kancelaryą dyrygował.
Tu miano go tak dalece za wiernego poddanego najjaśniejszej monarchini, iż często bardzo zasięgano od niego nawet poufnych informacyi. Podczaszyc nie kochał pewnie cudzoziemców, ale się ich lękał i lubił ze wszystkimi żyć w zgodzie, osobliwie z silnymi. W ambasadzie był jak w domu.
Kurlandczyk przywitał go tak, jakby mu w tej chwili rad był niezmiernie, i pochwycił go pod rękę.
— Szanowny panie — rzekł mu — nigdy milszym dla mnie nie mogliście być gościem. Ja tu prawie nowym jestem człowiekiem, co chwila uderzam o jakieś imię, wypadek, o których nie mam wyobrażenia.
— Kochany radco! — odparł, śmiejąc się, podczaszyc — stań się moim Telemakiem, z przyjemnością będę twym Mentorem... ale strzeż się naszych Kalipson...
— A! a! — zawołał Kurlandczyk — niechcący potrąciłeś właśnie o przedmiot, który ja wywołać chciałem. Znałeś jenerała Puzonowa?
— Tego, który był przy Igelströmie?
— Niema ich dwóch, o tym mówię właśnie.
— Trochę — rzekł podczaszyc.
— Wiecie jego historyę?
— Historyę? — szeptał podczaszyc, bijąc się w czoło — na Boga, wiem, że tam była jakaś historya... kobieta, ślub, ale nie pamiętam nic.
— No, to mi się na niewiele przydać możesz.
— Cóżeście wiedzieć chcieli?
Kurlandczyk się uśmiechnął.
— Pokazuje się — rzekł — iż pan jenerał, le beau Puzonov, zgubił gdzieś swoją panią jenerałowi, która mu nie wiem dokąd uciekła.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.