Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

bo ja, choć miałem środki zaczerpnięcia wiadomości, doszedłem tylko do tego, że ślady jej zginęły... zupełnie.
Baron się rozśmiał, coś nucić począł, a potem rzekł znienacka:
— Wszak to krewna wasza, księżna wojewodzina? i bywacie u niej pono dosyć często?
Pytanie, rzucone od niechcenia, byłoby mogło zdradzić podczaszyca, gdyby nie toaleta jego. Bielidło, róż, fałszywe zęby i ściągnięte zmarszczki czyniły fizyognomię jego maską niezbadaną, bez wyrazu. Nie zaczerwienił się więc, nie pobladł, nie zmarszczył i nie drgnął, a baron musiał być przekonany o niewinności jego zupełnej, gdyż, popatrzywszy nań, dodał:
— Czy wojewodzina przyjmuje?
— Nikogo! oprócz mnie, który jej pensyę płacę, a raczej płacić bym powinien — rzekł żartobliwie podczaszyc. — Mnie nawet rzadko dopuszcza do salonu... i pojąć nie mogę, jak ta kobieta, nawykła do świata, w tej samotności wyżyć potrafi.
— W samotności, ale ma przecież kogoś przy sobie? — spytał baron.
— Ja tam nie widziałem nikogo!
— Nigdy?
— Oprócz starych sług.
Benigsen pomyślał, zadumał się i rozmowę uciął na chwilę.
— Ale tam bywasz?
— Muszę, bom jej obowiązany i jest niejako pod moją opieką.
— Ale bliższych stosunków?
— O! nie mam żadnych.
— Wszak to dla niej pono staraliście się o paszport do stolicy?
Podczaszyc zastanowił się, nie był pewny, czy mówił o tem...
— Była chwila, że jakiś projekt miała, tak w istocie... zdaje mi się...
— I nie ma go już teraz?
— Nie wiem.
— Spytajcie się jej o to... służyłbym wam i księżnie z ochotą — dodał baron i wziął za kapelusz.