Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bezimienna T. 2.djvu/9

Ta strona została uwierzytelniona.
I.

Namiotem nazwać nie było można tego schronienia jakiegoś, zlepionego z desek, płótna, gałęzi, z części wojskowego wozu i kupy jakichś pakunków pułkowych; ale że pierwiastkowo był tam rozbity namiot, który żołnierze, od wiatru go chroniąc, osłonili, czem mogli, w języku urzędowym mianowano to namiotem.
Gdyby nie obwarowanie, smagający wiatr byłby dawno namiot obalił i rozniósł. Ale w pałacyku maciejowickim nie było dość miejsca na pomieszczenie wszystkich dygnitarzy, a jenerał Puzonów nie ze wszystkimi też był w takich stosunkach, by się o nich chętnie ocierał. Służbowe i pozasłużbowe zajścia przeróżne zrodziły kwas, nieporozumienia i to najprzykrzejsze w świecie położenie, w którem człowiek czuje się otoczonym nieprzyjaciółmi, a musi ich witać jak druhów.
W takiem położeniu był jenerał Puzonów, a nie chcąc brać udziału we wrzawliwych tryumfach Ferzenowskich towarzyszów, stał przed swoim namiotem, wsparty o słup, zadumany, patrząc w czarną noc... Dwie łzy ciekły mu po twarzy... Co wiatr je osuszył, to powieki podsycały strumień, który spływał po ogorzałych policzkach... Stał tak zdrętwiały — chłodny wiatr, obwiewający go, ledwie rozżarzonego znużeniem i bólem mógł ostudzić.
Przed1 namiotem kiedy niekiedy przesunął się żołnierz, przewlokła śpiewająca banda opilców, witając dowódcę krzykiem ochrypłym. Jenerał nie widział nic, nie słyszał, nie rozumiał... w oczach jego na tle tej ciemności malował się ciągle blady, żółty, okrwawiony trup kobiety, ubranej po żołniersku, z uciętymi włosami, ze zbroczoną