Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom I.djvu/100

Ta strona została skorygowana.

się poprawili! Nie widzę tego, grzeszni jesteśmy, a właśnie na nas Bóg najwięcej włożył obowiązków, z których jak przyjdzie do obrachunku, mało spełnionych... Ale co to tam, to w nim tylko śmiesznostki, a że ją nieustannie mu przypominają i podżegają go, więc się zmaga i powtarza swoje... gdyby na to nie uważano dałby pokój. Ja mu tego za złe nie mam. Alboż to nasi panowie, bo i tacy co się do nich liczyć nie mogą, nie śmieją się ze szlachty, nie przezywają ich... nie drwią?
I to źle, i to źle... jednej matki dzieci, jednej ziemi synowie siejemy nienawiść występną... aleśmy słabi... kto to tam wie, może Bóg tak chciał, żeby jedni drugich pilnując, popsuć się im do reszty nie dali.
— No, a panna Konstancja? — spytała — prawda, ślicznotka?
— Niezawodnie, że nikt jej tu nie zrówna...
— A panię Osmólską poznałeś?
— Trochę z nią mówiłem...
— Prawda, osoba rozsądna?.. ale cóż mówisz o niej?
— Otóż to że nic powiedzieć nie mogę... bom nie miał czasu się zbliżyć, postrzegłem tylko, że z nadzwyczajną troskliwością, oczy jej nie schodziły z panny Konstancji...
— Kocha ją... tak! któżby to tego dziecka nie kochał! Ale powiedz mi, co to jest, że oni nie przyjeżdżają, obiecali być.
— Wszak pierwszą razą mówił głośno pan Bundrys, — że córki tu nie przywozi ażeby w pałacach nie zasmakowała, i potem w Romaszówce nie tęskniła za niemi.
— Co? co? mówił to — spytała chorążyna... — słyszałeś?
— Słyszałem...
— Ale nam dał słowo... cóż znowu! dziecku się głowa nie zawróci, od kawałka muru i trochy starych rupieci... czyż to w tem szczęście... daj memu Olesiowi żonę a mnie wnuki, pójdę mieszkać w chacie! — dodała.
W tem weszła panna Jamuntówna z kluczami, widocznie zdziwiona że mnie zastała na rozmowie z cho-