O dziesiątej wstała z kanapy, chorąży wymknął się co najśpieszniej... ona chwyciła się za głowę.
— Okropna mi się gotuje migrena... wielką mam z nią mękę... spać po całych nocach nie mogę, i dopiero nadedniem trochę powieki zmrużę... dla tego trochę późno wstaję.
Chorążyna chciała ją odprowadzić, ale nie pozwoliła i wymknęła się, półuśmiechem i skinieniem głowy żegnając pana Aleksandra; myśmy pozostali, pani zbierała robotę...
— A cóż Olesiu, jak ci się podobała?
— Ale bardzo! — zawołał pan Aleksander — nie naszego to kroju kobieta, nie do naszych obyczajów, ale jak się zastosowuje... co to za dowcip, zręczność, jakie wykształcenie!
— A mnie aż zimno się czogoś robi, gdy na nią spojrzę — szepnęła po cichutku chorążyna — jużcić nie mogę inaczej powiedzieć, tylko że jak chce, to miła i śliczna, ale ja się jej boję czegoś niewypowiedzianie.
— Zdaje się być trzpiot trochę, ale dobre dziecko — rzekł pan Aleksander.
Staruszka głową potrzęsła... — A jużcić miła kobieta! dobranoc wam! dobranoc.
Rozeszliśmy się wszyscy, a ja przyznać się muszę, żem nie mógł ani do roboty się żadnej wziąć, ani usnąć długo, tak mi to zjawisko po głowie chodziło.
Nazajutrz ona już była jak u siebie w domu, i niewiedzieć jak znała nas każdego, wiedziała jak się do kogo odezwać, miotała nami na wszystkie strony.
Rano nie czekano na nią ze mszą, bo nikt nie sądził, żeby chciała być na niej, gdy zjawiła się w rannym stroju, a za nią ów brodaty kamerdyner z przepysznie oprawną książką; trzeba ją było widzieć jak się modliła, i bodaj czy proboszcza tem nie rozbroiła trochę, bo już milczał tylko i przyglądał się jej zdaleka. Pannie Jamuntównie jakoś bardzo zręcznie darowała zegareczek, młodszej bransoletę, i tak je za serce
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom I.djvu/116
Ta strona została skorygowana.