drzwi i wprowadziła mnie sama do swego apartamentu, którym zostałem olśniony. Pokój, który widziałem wprzódy, zmienił się teraz zupełnie, i nie wiem zkąd się tam tyle wzięło rzeczy, jak je z sobą przywieźć mogła... Na stoliku połyskiwało tysiące fraszek i elegancyj, drugi zawierał same książki od nabożeństwa, krucyfiks z słoniowej kości, mnóstwo różańców i świętości... przed oknem zrobiła sobie klombik z wazonów... jakiś zapach, który jej wszędzie towarzyszy, napełniał atmosferę, dziwnie miły i usypiający. Ubrana była na rano, ale z takim smakiem jak zawsze, a gdy wyciągnęła rękę po książkę i długo ją przy mojej zatrzymała na okładce, myślałem że przyklęknę przed temi prześlicznemi paluszkami, tak białemi, kształtnemi, wysmukłemi, jakby z zarumienionego wykutemi marmuru. Uśmiechała się do mnie, pokazując ząbki białe ze strasznym wyrazem, którego pojąć nie mogłem szyderskim, niby smutnym, a magnetycznie pociągającym. Chciałem zaraz odejść, ale mi nie dała, rozpytując o coś powoli, topiąc wzrok we mnie, przytrzymując pół słowami na progu, bawiąc się może pomięszaniem mojem.
Gdym się ztąd wyrwał, cały byłem wstrząśnięty, poruszony, nie swój, musiałem wyjść do ogrodu, żeby ochłonąć i uspokoić się; zastałem w wielkiej alei pana Aleksandra, który także chodził żywo zadumany dziwnie, jakem go nigdy nie widział.
Spostrzegł mnie, i nie wiem czy co wyczytał na tej twarzy nieszczęśliwej, która nic utaić nie umie, i zapytał:
— Co ci jest, Jasiu?
— Mnie?... ale nic.
— Jak to nic, widzę po twarzy żeś nie swój... szczerze przyznaj mi się zkąd idziesz?
— Nosiłem książkę... Swedenborga dla hrabinej...
— Byłeś u niej? — spytał z uśmiechem, w którym politowanie się malowało — u niej?
— Kazała mi wejść... odpowiedziałem spuszczając oczy...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom I.djvu/121
Ta strona została skorygowana.