niecierpliwiej popędzając konia. Nareszcie rozstąpiły się lasy, które mi mój kątek zasłaniały, roztoczyło się pole, i stare chaty stanęły mi w oczach z moją młodością, z tysiącem wspomnień; tu już znałem każdy kamień, każdą ścieżynkę, i inne zdaje się znajome także wciągnąłem w piersi powietrze... Oto studnia, grusza na naszem polu, tam płot widać ojcowski... a z za krzaków zielony od mchów dach chaty! to ona! to stara znajoma moja!
Przeleciałem ulicę jakby mnie kto gonił, nikt mnie pewnie nie poznał, a Wasyl któremum się ukłonił, zastanowił się widocznie zdumiony; przed wrotami osadziłem konia... zeskoczyłem, wrota zaparte, patrzę... w okienku siwa głowa matki wygląda przez szyby, Andzia wyjrzała przez drugie... nie poznają i oni.. aż krzyk słyszę i kochana matunia wybiega.
— To Jaś, Janek! — wołają razem matka i Andzia, i już stoją koło mnie zarzucając pytaniami.
Ojca nie było w domu, w pole wyszedł do dnia z najmitem, ale na połudenek miał przybyć, ja czekać nie myślałem, konia tylko postawiłem w stajence i ruszyłem z Andzią na zagon. Stary nasz już orał ziemię a dojrzawszy nas idących w poprzek rolą, stanął z sochą; z oczów jego i postawy widać było niepokój.
— Cóż się stało? — zawołał zdaleka to — Jan?
— Jan... przyjechałem, bo mi państwo pozwolili i kazali...
Uścisnął mnie w milczeniu, wzruszony mocno.
— Czy tylko prawda to! — zapytał — czy prawda? chłopcze! mów mi szczerze, na starość człowiek się wszystkiego stracha... po coś ty przyjechał? czy cię nie wypędzili? co to jest?
— Was tylko zabaczyć!
— A no, to dobrze, niechże woły odpoczną, a ziemia poczeka, jeszczeć do mrozów daleko, nie ma się co tak śpieszyć...
Najmit od drugiej sochy przeszedł zabrać woły, które miał zaraz w paszę wypuścić, a my pociągnęliśmy do domu; ojciec wciąż na mnie poglądał się i rozpy-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom I.djvu/129
Ta strona została skorygowana.