szepnął suchym jakimś dziwnym głosem:
— Panie Ignacy, zostawisz nam syna... ja mówię!
Potem kiwnął tylko głową i odszedł, powoli się przechadzając po pokoju.
Ojciec się skłonił i wysunął ze mną.
— Od objadu nie odjeżdżaj! dogoniła go pani chorążyna... bo się słyszę spieszysz... dziś cię nie puścimy...
— Tylkom co się obżął, a siejba za pasem, rzekł ojciec... muszę spieszyć...
— Ale nie dziś!
— Jutro do dnia!
— No! po obiedzie o tem pogadamy...
Wyszliśmy znów przez wielką salę i przedpokój, w którym słudzy właśnie śniadanie jedli; ojcu któryś z nich poskoczywszy podał jego kij jałowcowy z kąta, a w ganku znaleźliśmy oczekującego na ławce księdza Ginwiłła, który w czasie śniadania napakowawszy pełne kieszenie obłamkami chleba, już był otoczony psami i karmił zewsząd zbiegające się stworzenia.
Z nim razem powoli powracaliśmy do pana Doroszeńki, u którego do obiadu mieliśmy zostać, żeby nie być ciężarem państwu chorążstwu. Zastaliśmy porucznika z ekonomem na jakiejś gospodarskiej naradzie, a że na niego jeszcze kilkoro ludzi czekało, ksiądz Ginwiłł pociągnął nas do siebie.
— To stary gdera, nim on się ze swojemi pacjentami upora, chodźcie do mnie... i on się potem przywlecze.
Wszystko mi tu dziwnie inaczej się wydało, niżelim się spodziewał — od razu czułem się swój, śmiały i wesół, jak gdybym do starych wrócił znajomych, tak każdy umiał dodać mi odwagi, tak otwarcie i szczerze mnie przyjęto. Nawet ta wielkość dworu, to państwo przestało mi ciężyć, gdym poznał mieszkańców tej małej Borowskiej Rzeczypospolitej.
Dworek księdza Ginwiłła był o kilkadziesiąt kroków od pana Doroszeńki, otoczony ogródkiem, po klasztornemu prostemi, ale bujno rosnącemi kwiatkami zasadzonym. Stara lipa, jodła ogromna, pod nią ławka i krzyż drewniany jedyną były ozdobą malutkiego, jak
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom I.djvu/33
Ta strona została skorygowana.