Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom I.djvu/61

Ta strona została skorygowana.

— Mój ojciec — dodałem — ubogi zagonowy szlachcic, a gdybyś go pan widział, jakiem sercem i po familijnemu go przyjmują, choć bardzo dalecy jesteśmy krewni — zresztą to co uczynili dla mnie, dało mi ich poznać lepiej — nie mówmy o tem.
— Albo to ja tego wszystkiego nie wiem — zawołał Bundrys żywo — co mi to, jak się zowie, nowinę powiadasz; ojca waścinego znam dobrze a ich jeszcze lepiej. Chorążynę bym żywą kanonizował, chorążego czczę i wielbię, pan Aleksander człowiek jakich mało, a taki gdzieś tam w nich siedzi ten grzech pierworodny i kiedyś się odezwie.
— A w nas szlachcie? — spytałem — nie takiż sam grzech upatrzy chłopek?
— No! to może być — rzekł Bundrys, wszyscyśmy ludzie, ale ja się pana boję, jak konia, o którym nigdy nie wiem, kiedy mu przyjdzie fantazja wierzgnąć i głowę mi rozkrwawić. Oni, bo widzisz asan, jak się zowie... choć ich chrzest Chrystusów obmyje i połączy z społeczeństwem jednem, zawsze po troszę chcą przodkować i rządzić... zawsze im w głowie, że kiedyś byli pastuchami, a my bydłem...
Ot ten, ten — dodał, — na jednej wiosce szlachciurka, że nosi imię podobne do pańskiego, widziałeś go dziś rano, wszystkich nas nazywa demokrady (demokraty) — a ja mu za to skomponowałem, że oni a reszta graty (arystokraty) a co?? nie dobrze? hę?
I rozśmiał się serdecznie stary ze swego konceptu, poglądając na mnie.
— Ba! dodał — żeby to jeszcze panowie byli podobni do Jamuutów, darowałbym im; ale to wyjątek, a zamiast ich naśladować, tak na nich patrzą jakby krzywdę robili imieniowi i ich klice... Nie zajrzy tu żaden, chyba żeby z nich grosza wyciągnąć — a wspomnieć im Jamuntów, nosami kręcą jakby ich co nieprzyjemnego zaszło. Koniec końcem, kawalerze, choć święci, ja ci powiadam, bądź ostrożny, łaska pańska na pstrym koniu jeździ...
Ale, ale, — dodał — u mnie we wtorek wielkie