nie raz fajkę, jak siądzie w ganku dworku, otoczony żydami, mieszczanami, wieśniakami, przybyszami z różnych majątków, ledwie ma czas co zjeść, i tak do wieczora przebawi. Wie on, że nie dosyć wieśniakowi dać czego żąda i zrobić po jego woli, ale z nim koniecznie po ludzku rozgadać się potrzeba szeroko, dać mu się wytłómaczyć, wysłuchać cierpliwie i nagiąć się do jego sposobu widzenia rzeczy. Doroszeńko do każdego z nich przemówi jego językiem, wypali reprimendę, powie bajeczkę, przywiedzie przysłowie, pośmieje się, wybada, i że go oszukać nie łatwo, a serce jest na dnie, tak go kochają tu jak obojga państwa. Zresztą i pan Aleksander i pani i sam chorąży, gdy ich do człowieka wywołają, dla żadnych tam swoich pańskich zatrudnień lub zabawek nie zbędą go lada czem i mają zawsze tyle czasu ile potrzeba, żeby się wieśniak wygadał im i roztłómaczył, a nie odeszlą do nikogo po odpowiedź z kwitkiem.
Naturalnie, że jak z księdza Ginwiłła ów pijak grenadjer, tak z nich korzystają ludzie, i oszukują czasem nie miłosiernie, ale nie lepiejże być zwiedzionym i nadużytym, niżeli nieużytym? Często ubogi osobno do pani, do pana, do pana Aleksandra, do księdza Ginwiłła i do pana Doroszeńki się udaje, od każdego coś pochwyci i nierychło okaże się, że wytargował więcej może niżby był wart — ale to ich bawi nie gniewa: nie godziż się przebaczyć biedzie, gdy się nieraz występkowi w wielkim świecie dla glansowanych rękawiczek tyle przebacza!
Byłbym nie wiedział o dzisiejszym dniu imienin księdza Ginwiłła, gdyby mnie wczoraj wieczorem Doroszeńko nie postrzegł. Po wieczerzy zbliżył się do mnie i szepnął mi w ucho: — Jutro raniusieńko wszak razem pójdziemy z powinszowaniem?
— Do kogo? z jakiem?
— A to ty nie wiesz? a prawda! Jutro Sgo Augustyna, imieniny księdza kanonika...