Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom I.djvu/92

Ta strona została skorygowana.

jąc dworek kanonika chętnie za panami przywędrowały, jakby także z powinszowaniem. Musiał kanonik wynijść do życzliwych i znowu złotówkami im dziękować, a psy go niezmiernie ucieszyły.
— Patrzajcie wasaństwo jakie to domyślne stworzenia...
Zobaczywszy grenadjera pokiwał mu na nosie.
— Bratku — rzekł — dziś mi winszujesz, a wczoraj co było? przychodzili tu na skargę żeś żyda wybił.
— Broniłem się, księże kanoniku dobrodzieju! na nieszczęśliwego kalekę wszyscy nastają! żyd niewiara... podniósł na mnie rękę, a ja nie mogłem wytrwać i odepchnąłem go tylko... tylko odepchnąłem.
— Jakże! kiedy był pobity...
— Sam się potukł, aby mnie oszkalować...
— No! no! już ja ciebie znam! zawsze awantury... zawsze! jak to się jeszcze okaże, nigdy mi więcej na oczy nie przychódź!
Przez tłum musieliśmy się przeciskać idąc na mszę, a psy widząc że się kierujemy w tę stronę, gdzie im nie było wolno, same się w ulicy przyzostały.
Obchodziliśmy tedy formalnie imieniny księdza Ginwiłła w pałacu, wszyscy postrojeni, obiad niedzielny, stare wino, sąsiadów kilku, piliśmy zdrowie poczciwego kanonika, a po obiedzie na herbatę zaprosił do swego ogródka. Nie byłby biedak i tej mógł dać porządnie, bo w domu nie ma nic prócz pary filiżanek, ale z pałacu przysłano wszystko i usługę; i tameśmy się zabawili do wieczerzy.
Zdaje mi się, że z tego tysiąca nie wiele już zostało, bo do wieczora dużo go rozszafował, a gdy po mieście poszedł odgłos, że kanonik ma pieniądze, nad wieczór już różni ludzie się zjawiali prosząc o pożyczenie, o zapomogi i tym podobnie. W taki dzień ksiądz nikomu nie odmawia, więc chodził a chodził do biurka i zawijał w papierki.
Gdy się gości przebrało, zostałem ja, on i Doroszeńko tylko, a jeszcze nas trzymał, oglądając swoje