— Wszak nie żonaty był i dzieci nie miał, zdaje mi się.
Organista znowu oczy wlepiając w niebo dał do zrozumienia, że mówić mu nie wypada, i po tabakierze tylko poklepał palcami.
— Muszę choć anioł pański zmówić za jego duszę — dodał Paweł — mało go znałem, wszelako poczciwe to było, to zaraz czuć od słowa, niech mu Bóg da niebo.
I postawiwszy biczysko przy drzwiach, szlachcic wsunął się do izdebki pomału, klękając u progu; na widok jego, babki poczęły piszczącym głosem swój śpiew monotonny i żywsze much oganianie... modląca się tylko dzieweczka nie zwróciła ku niemu głowy.
Odmówiwszy pacierz, szlachcic napowrót się w ganek wsunął i wzdychając usiadł przy organiście, który zamyślony jeszcze świeżego powietrza używał.
— Zmienił się staruszek — rzekł po cichu... ale powiedziałbyś że spi tak ma twarz spokojną... a to co za kobieta modli się w kątku?
Dyplomatyczny organista popatrzył na niedyskretnie pytającego pana Pawła, ruszył ramionami i rzekł:
— Krewna czy coś.
— To waćpan panie Pawle, widno go nie znałeś?
— Ale bardzo mało, widywałem w kościele, spotkałem kiedyś na probostwie... gadałem z nim parę razy. Do mnie ztąd bodaj nie półtorej mili... interesu i komitywy z sobą nie mieliśmy, zresztą ja nie ciekawy.
— Co to za upał — przerwał organista — burza będzie ani chybi.
— A tu kopy w polu...
— I u mnie kawałek gospodarstwa też, a człek tu musi siedzieć przy nieboszczyku... ale cóż robić... kiedyś grzyb leź w kosz... obowiązki! panie, obowiązki!
I zażył tabaki.
— Piwa bym się napił — rzekł sentencjonalnie.
— I możesz odejść? — spytał Paweł — dwa kroki, i jabym nie był od tego.
— Nie wypada — potrząsł głową organista — obowiązki...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom II.djvu/12
Ta strona została skorygowana.