Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Boża czeladka Tom II.djvu/129

Ta strona została skorygowana.

W sąsiednim pokoju zrobił się szmer, i z głębi mieszkania wysunęła się zakwefiona kobieta, która prześliznęła się mimo kapitana szybko, jakby uciekała i wnet znikła na wschodach. Za nią tuż zjawiła się blondynka z zagniewaną twarzą.
— Co to jest! do czego puszczasz! kto taki? po co?
Kapitan już był w progu i kłaniał się uśmiechając.
— Słóweczko, moja pani, — rzekł — pozwolisz.
I znowu nie czekając pozwolenia, wszedł przebojem do pokoju.
Ledwie go poznawszy, więcej po głosie niż z twarzy, Chyłkiewiczowa oburzyła się niezmiernie.
— Co to pan ludzi nachodzisz! gwałt! jak to można, ja nie mogę, ja nie chcę.
— Ale ja mogę i chcę się widzieć z kochaną panią — odparł kapitan, który już siadł na kanapie.
— Niech pan wychodzi! co to jest!
— Tylko słówko! słóweczko; wiem kochana Chyłkosiu, żeś zawsze zajęta bardzo, ale to nic nie pomoże, musimy z sobą pogadać.
Nie było sposobu go wyparować, tak się już Rybacki szeroko rozparł na kanapce, w saloniku. Nie godziło się inaczej nazwać tego pokoju, chociaż wejście ciemne nie dawało mu prawa do tak świetnego imienia; był to przecie salonik widocznie. Dosyć mały, szufladkowaty, brudny, zawierał jednak kanapę, stół przed nią, stary zegar alabastrowy na komodzie zastawionej filiżankami, a okno miał wykwintną choć spyloną zawieszone firanką. Powietrze w nim było duszne jakieś i zamknięte, jedno okno wychodziło w ciasne podwórko i zamiast promieni słonecznych, płowe odbicie muru sąsiedniego, oświecało izbę bawialną. Zapach jakichś stęchlizny i wyziewów kuchennych, czynił tu pobyt nieznośnym, ale kapitan wcale na okrążającą nie zważając atmosferę, ani na krzyczącą i niecierpliwiącą się gospodynię domu, rozglądał się w około z uśmiechem.